Jak już wcześniej wspominałam, do wyboru Londynu na miejsce urlopu zmotywowało mnie pragnienie powrotu po długim czasie do Al Hamry – libańskiej restauracji, w której pracowałam przez wakacje dawno temu. Wiedziałam, że ludzie, których tam poznałam już poznajdywali inną pracę, ale zapragnęłam raz jeszcze poczuć smak ich kuchni. Sam w sobie Londyn mnie nie ciągnął – duże, tłoczne miejsce z turystami na każdym kroku. Ale W. nigdy tam nie był, więc dobrze się złożyło, bo był to kolejny argument.

Przed wyjazdem, bardziej niż strony o tym co zwiedzać, interesowała nas strona restauracji, opinie na jej temat i komentarze. Po zapoznaniu się z ich treścią wyciągnęliśmy następujące wnioski: drogo, uważać na podatki tudzież napiwki. Opinie do obsługi i wyglądu, zwłaszcza w porównaniu do tego co było kiedyś, też nie były zbyt pochlebne. Kuchnia ogólnie była chwalona, ale jak już trzeba było się czegoś przyczepić, to dużej ilości soli w potrawach obiadowych.

Mniam

Wybierałam się tam bardziej z sentymentu i dla kilku przystawek, no i oczywiście dla baklawy. Reszta nie miała dla mnie znaczenia. Nawet nie miałam zamiaru się przyznawać do mojej kelnerskiej przeszłości u nich, bo wiedziałam, że „moich” już tam nie ma, a z Bossem nie miałam zamiaru gadać, bo po tylu latach, to i tak by mnie nie kojarzył (zakładam, że każdego roku miał kilku pracowników mi podobnych). No więc miałam plan wybrać się incognito. Pytaniem otwartym pozostało: kiedy tam pojedziemy? Czy na początku, żeby mieli z czego nas oskubać, czy na koniec, żebyśmy nie mieli pokusy zaszaleć? Moją propozycją było: na początku, zaraz po Primarku 😉 Ale ostatecznie zdrowy rozsądek wygrał i poszliśmy tam na koniec.

Celowo wybraliśmy godzinę taką, żeby liczne arabskie rodziny jeszcze tam nie dotarły, ale żeby już zaliczyć to na poczet obiadu. Zanim zahaczyliśmy o Al Hamre wyruszyliśmy na zwiady i rozpoznanie terenu – ku odświeżeniu wspomnień. Próbowałam też wejść do baru, w którym przed laty z M. już żegnałyśmy się z życiem (kto nie czytał – warto: tutaj). Nie do końca byłam przekonana, czy weszliśmy do właściwego, ale niestety nie mogłam się przekonać i odświeżyć mroczne wspomnienia i przeżyte chwile grozy, bo niestety był to bar lunchowy i po 14, wtedy, gdy tam przyszliśmy, już go zamykali. Zdążyłam tylko zobaczyć czerwone obicia siedzeń, więc istnieje szansa, że to było TO miejsce.

Tak to wyglądało kiedyś
Każdy dzień zaczynał się od przygotowania syrwetek

Nadszedł czas na główny punkt programu. Chciałam usiąść na dworze, tam gdzie zwykle pracowałam. Ku mojemu zadowoleniu nie było na dworze kelnera, więc mogliśmy wejść do środka, a dzięki temu miałam okazję się tam rozejrzeć. Szybki rekonesans pozwolił mi stwierdzić, że zbyt wiele się nie zmieniło. Czego nie można powiedzieć o zewnętrznej części, gdzie ostatecznie, wedle życzenia, wylądowaliśmy. Było dokładnie tak, jak w komentarzach – klasa zniknęła. Eleganckie białe obrusy, zmieniane po każdym kliencie, zostały zastąpione bordową ceratą, która na dodatek nie była wytarta chociaż stolik dłuższy czas był wolny. Co za brak dyscypliny! Za moich czasów to było niedopuszczalne 😉 Z ekologicznego punktu widzenia taka zmiana była nawet super (choć zakładam, że raczej ekonomia niż ekologia miała na to wpływ), ale biorąc pod uwagę renomę restauracji, to wszystko powinno być jednak bardziej zadbane. Ale, co ja tam wiem.

No więc zostaliśmy posadzeni przy tym brudnym stoliku i czekaliśmy na jego uprzątnięcie i podanie nam menu. Z pominięciem pierwszej strony, rozpoczęliśmy wertowanie i szukanie moich przekąsek. Trochę mi to zajęło, bo bardziej kojarzyłam obrazki niż nazwy, ale po dłuższej chwili udało się i byliśmy gotowi, by złożyć zamówienie.

Kelner zapisał wszystko co chcieliśmy i grzecznie zapytał czy coś jeszcze. Powiedziałam, że jeżeli jeszcze będę miała miejsce po tych kilku przystawkach, to oczywiście baklawa. Wyczułam jakąś niezręczność w powietrzu i nie do końca wiedziałam o co chodzi. Może o to, że powiedzieliśmy, że coś do picia weźmiemy później, a nie jak arabki wchłaniające tam tysiące kalorii – dietetyczną colę? Ale jednak nie o to chodziło. Kelner otworzył menu leżące przed W. na pierwszej stronie i coś mu pokazał, a W. poprosił o to, żeby nam dał jeszcze chwilę. Okazało się, że przyjmą zamówienie, gdy zamówimy jedzenie za 30 funtów. Bez picia. Na osobę. Plus 12 % jakiegoś podatku. Plus napiwek. Licząc na szybko – ponad 70 Funtów na obiad. Przypomnę tylko, że należy to pomnożyć razy 4,7 🙂 Pomijając kwestie finansowe – nie przejedlibyśmy tego! Nie byłam pewna, czy dam radę zmieścić te przekąski, które zamówiliśmy, a one nawet nie miały kosztować wymaganej kwoty na osobę.

Zaczęły mi się układać w całość wszystkie te obrazki z czasów, gdy tam pracowałam. Zaczęłam rozumieć te uginające się stoły pod ciężarem jedzenia. Tę całą masę niedojedzonych resztek. Nietknięte tony zamówionej baklawy (to akurat nas cieszyło, bo wtedy miałyśmy z M. darmową porcję deseru, no bo przecież nie można wyrzucić jedzenia! i to słodkiego)*. Zaczęłam rozumieć dlaczego rzadko zaglądali tam turyści, a najczęstszymi gośćmi były arabskie rodziny, które zapewne podjeżdżały czarnymi, drogimi furami. Na moje, niestety, nieszczęście Boss wie do kogo wychodzi i na kim się dorabia i takie płotki jak ja go nie interesują. Nie interesują go zapewne także opinie w internecie i opinie na temat zbójeckich cen.

Po naradzie, która nie trwała zbyt długo, bo nie mieliśmy zamiaru zostawić tam 400 zł, wyszliśmy. Niby rozumiem panujące tam zasady, ale…jak to mówią – niesmak pozostał. W. śmieje się, że muszę nauczyć się załatwiać sprawy przez znajomości, bo gdybym się odezwała do Bossa i wymieniła z nim kilka zdań, nawet gdyby mnie nie kojarzył, to może by odstąpili wyjątkowo od swej zasady i pozwolili nam zjeść przystawki z deserem. No ale cóż – wolałam być incognito, więc niesmak pozostał.

Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło! Jedzeniem bym się chwilę delektowała, później byłoby mi niedobrze z przejedzenia, a na koniec wyszłoby z tego g…., a kilkadziesiąt funtów by się rozpłynęło. Ja natomiast na konto obiadu kupiłam sobie na londyńskim „bazarze” Camden Market, alladynki, o jakich marzyłam od dawna!

Na marginesie – samo to miejsce było bardzo interesujące – pełne stoisk, ciekawych zakamarków, pamiątek.

Ktoś poznaje tą panią?

A dzięki nieudanej próbie zjedzenia obiadu w Al Hamrze, bo nie mieliśmy nic w zanadrzu jako plan B, odhaczyliśmy tradycyjny obiad: fish’n’chips. Pyszny – należy dodać. I baaaardzo tani, w porównaniu do tego, co nam zaproponowali przecznicę wcześniej.

No więc powyższy przykład wskazuje na to, że jeżeli nie chcemy się rozczarować i żyć z niesmakiem, to może lepiej nie ruszać niektórych wspomnień i cieszyć ich zapachem sprzed lat nie sprawdzając jak smakują po latach. Oczywiście może się zdarzyć tak, że owo wspomnienie nabierze jeszcze większej wartości, bo się okaże prawdziwym. Ale może być tak, że to, co czyni owe wspomnienie wyjątkowym w naszej pamięci, to nie jest jego wyjątkowość, a po prostu cała oprawa. Bo przecież humus umiem zrobić sobie sama, halumi mogę kupić (i kupuję) w Lidlu i podsmażyć na patelni, pierożki…nawet nie pamiętam z czym były i czy naprawdę mi smakowały. A baklawa? No cóż, mogę dalej żyć złudzeniem, że była najpyszniejszą na świecie, a nie po prostu pierwszą, którą próbowałam 😉

M. pamiętasz? Oto nasz bohater!

P.S. Co do baklawy… Prawdziwy smak tego rajskiego przysmaku poznałyśmy dopiero tam i niewątpliwie była to miłość od pierwszego spotkania i niewątpliwie – na całe życie 😉 Zakładam, że dość nielegalnie, każdego ranka stawałyśmy się posiadaczkami pysznego kawałka tego deseru. Jak to możliwe? Otóż ten miły jegomość ze zdjęcia chyba nas polubił i gdy każdego ranka wykładał ciastka na tacę, na małym talerzyku, ukrywanym gdzieś w zakamarkach jadalni dla personelu, zostawiał nam każdego dnia inny rodzaj.

*Oszalałyśmy na punkcie baklawy, dlatego tylko czekałyśmy, gdy przyjdzie liczna arabska rodzina, zamówi taką ilość jedzenia, której nie jest w stanie przejeść i dzięki temu nawet nie ruszą deseru. Po pewnym czasie miałyśmy już wypracowany system „przejmowania” nam przeznaczonej rozkoszy, a później albo w zacisznym zakamarku w czasie przerwy albo w drodze do metra delektowałyśmy się zdobyczą na spółkę. Ech…