Już dawno nic nie obudziło we mnie tak skrajnych emocji. Od zachwytu, poprzez obojętność, po totalną irytację i absolutną niechęć. Zastanawiam się jak taki event wyglądałby w Polsce albo przy udziale Polaków. Ale po kolei.
Najśmieszniejsze jest to, że o Jamaica Carnival na Notting Hill dowiedzieliśmy się od polsko-szkockiego przewodnika w Muzeum Sikorskiego. Kompletnie nie wiedzieliśmy czego się spodziewać, bo o imprezie z kilkudziesięcioletnią tradycją, która gromadzi 2 mln ludzi, wiedzieliśmy całe nic. Przez Notting Hill i tak planowaliśmy się przespacerować, więc postanowiliśmy sprawdzić.
W metrze nic nie wskazywało na to, że będzie tam czekało na nas coś ciekawego, zwłaszcza, że wszystko miało się zacząć o 10 rano. A jak wiadomo – nie jest to pora na mocne bity i ostrą imprezę. Przynajmniej dla Polaków 😉 W metrze pojedyncze osoby były wysypane brokatem, ubrane na żółto lub zielono. Była jedna pani z różowymi włosami, a inna miała mocnymi cieniami wymalowane całe okolice oczu. Gdzieś tam było widać grupkę rozśpiewanej młodzieży. Nic nadzwyczajnego.
Wysiedliśmy jeden przystanek wcześniej, by uniknąć ewentualnych tłumów i przy okazji zwiedzić dzielnice. Zaczęło się fragmentem ze Shreka: „Coś cicho… Za cicho… Gdzie wszyscy mieszkańcy?” Ale zrzuciliśmy to na karb niedzielnego, leniwego poranka i delektowaliśmy się cieszą i widokiem eleganckich, zadbanych domków.
Po kilku minutach uczestniczyliśmy w scenie z Akademii Policyjnej: idziemy cichą wyludnioną ulicą po to, by za chwilę przeciąć się z lekko rozkrzyczanym tłumem z gwiazdkami i trąbkami. Z lekką niechęcią z mojej strony przyłączyliśmy się do nich (z pewnej odległości). Owa grupka porwała nas ze sobą do znacznie większej grupy, która ewidentnie na coś czekała. Ale nie towarzyszyliśmy im w prażeniu się na patelni. Bo należy wspomnieć, że żar płynną z nieba już przed 11.
Wiedzieliśmy, że strefa festiwalu miała być podzielona na kilka mniejszych scen i korowód krążący ulicami. A raczej uliczkami tej spokojnej dzielnicy. Nasza misja rozpoznawcza rozpoczęła się od natknięcia się na jakieś zbiorowisko. Kolorowi wariaci szykowali się do wymarszu. Przyznaję! Zachowałam się jak nieopierzony sztubak i założyłam, że to oni są tym korowodem. No i o co tyle hałasu?! Ja się pytam 😉
Z każdym krokiem przybliżającym nas do serca imprezy czułam się mniej komfortowo – coraz więcej ludzi i sceny (czytaj: punkty z wystawionymi ogromnymi głośnikami) z muzyką elektroniczną, dubem i tym podobne. Wszechobecny zapach marihuany i tytoniu i jeszcze więcej ludzi. Niektóre punkty były nawet całkiem przyjemne dla mnie – występy z bębnami i radosne dźwięki.
Przedzierając się przez tłum, naszym uszom dał się słyszeć gwar, niedający się przypisać do żadnej ze scen. Z ciekawości odbiliśmy w jedną z cichych alejek i poszliśmy w stronę owych dźwięków. Za rogiem czekał na nas korowód. Ten prawdziwy. Oczy nie chciały wierzyć w to, co widziały. Kilka autobusów sunących się jakieś pół kilometra na godzinę, oddzielone setkami roztańczonego tłumu. Początkowo dość nieśmiało staliśmy z boku i obserwowaliśmy to całe zjawisko. Wszyscy w korowodzie ubrani byli na żółto, a powiewające flagi i kolor skóry świadczyły o tym, że są rodem z Jamajki i Karaibów. Czułam się niegodna, by zarzucać tyłeczkiem wśród fachowców. Ale panowie siedzący na autobusach, będący wodzirejami i muzyka, tak odmienna od tych przy scenach, sprawiły, że dość długo nie trzeba było mnie namawiać.
Dość szybko odnalazłam się w tym roztańczonym tłumie. Nie odważyłam się jednak przekroczyć kabla, który stanowił swojego rodzaju zaporę. Przesłanie było proste – „Pozwalamy bawić się wam – białym, w rytm naszej muzyki. Pozwalamy wam nieudolnie kręcić tyłkami. Ale to jest nasza impreza i musicie znać swoje miejsce” Tak przynajmniej ja to widziałam i trzymałam się w bezpiecznej odległości od sznura. Ale być w środku tego wszystkiego, słyszeć rytmiczne nawoływania wodzirejów „yes, yes…” czuć tę muzykę i próbować się do niej ruszać – warte przeżycia. W jednym miejscu można było zobaczyć tyle „doskonałych” i „niedoskonałych” ciał. Zero kompleksów i tylko świetna zabawa.
Co chwilę w górę wytryskiwały różnokolorowe farby, które spadały na odsłonięte części ciała oraz ubrania. Na dość skąpe ubrania uczestników i dość białe ubrania obserwujących z boku turystów. Ku naszemu zadziwieniu były to zwykłe, rozcieńczone farby, głównie w kolorze czarnym. Ale! co tam ubrania – przeżycia były warte takiej ceny 😉 Gorzej tylko, że przez kolejne pół dnia maszerowaliśmy pochlapani czarną farbą przez dzielnice Londynu, w których pewnie nawet nie wiedziano, że taka impreza miała miejsce…
Gdy udało się nam wyrwać z objęć tej nieustanie przemieszczającej się balangi, poszliśmy „zwiedzać” dalej. Niestety… wszechobecny bit, narastający tłum, a do tego upał sprawiły, że zaczęła we mnie narastać irytacja. Ku mojej uciesze obeszliśmy wszystko i mogliśmy wracać. Trzeba było tylko stawić czoła wciąż przybywającym karnawałowiczom. Należeliśmy do promila tam obecnych, którzy szli w kierunku wyjścia. A tłum napierał.
Przechadzając się tymi głośnymi uliczkami Notting Hill nie odstępowała mnie myśl, a raczej pytanie – jak ten hałas znoszą mieszkańcy? Szczerze mówiąc ja, jako mieszkaniec wynosiłabym się stamtąd na owe dwa dni karnawału. Dlatego przechadzając się tamtędy mimowolnie zerkałam na okna mieszkańców. Dosłownie tylko na kilku balkonach, spośród setek mijanych, byli ludzie. Należy dodać, że mówię o tych żywo zainteresowanych karnawałem. Znak rozpoznawczy – browar w dłoni lub leniwe obserwowanie biegu zdarzeń na przykład w szlafroku i z filiżanką kawą. W większości jednak okien były opuszczone białe żaluzje, które zdawały się być dość grube, może nawet były czymś na wzór tych antywłamaniowych, a zarazem lekko dźwiękoszczelne.
Tamte wydarzenia brałam jak leci. Ten entuzjazm i znudzenie, zachwyt i obojętność. Brałam co dawali i tak, jak to w danym momencie czułam. Ale teraz, z perspektywy czasu, zaczęły nadchodzić mnie inne myśli, jak choćby ta, jak wyglądał pierwszy karnawał. Dlaczego akurat tam, ilu było uczestników w ogóle i tych ze wspólnoty afroamerykańskich imigrantów.
Najbardziej ciekawiło mnie jak mieszkańcy Notting Hill zareagowali na pierwszą paradę lata temu. Ale jak sobie troszkę o tym poczytałam, to wiem, że były to zupełnie inne czasy. Notting Hill był zupełnie inną dzielnicą, a imigranci z Karaibów mieli silnie zakorzenioną tradycję karnawałową i w czasach, gdy byli bardzo gnębieni postanowili zrobić sobie trochę domu w tym obcym i nieprzyjaznym miejscu. I tak zostało.
A wyobraźcie sobie jakąś polską dzielnicę, niekoniecznie bogaczy, że pozwalają tam czarnym hałasować i odstawiać swoje tańce machając wielkimi tyłkami. Nawet nie bacząc na długoletnią historię. Nie umiem sobie tego wyobrazić. Raczej wydaje mi się, że petycje, apele i protesty przeniosłyby karnawał na peryferia, bo mało osób by chciało, tak jak ja – wyprowadzać się na dwa dni, jeżeli by im to przeszkadzało. Ale może się mylę. Chciałabym się mylić.
Dla kontrastu i aby ukoić skołatane nerwy i wyciszyć emocje, po wyjściu ze strefy karnawału, nasze kroki, wraz z pobrudzonymi ubrankami skierowaliśmy w stronę londyńskiej oazy spokoju – Regent’s Park i Primrose Hill (skąd widać Londyn jak na dłoni). Po drodze zahaczyliśmy o Baker Street 221 z odwiedzinami u Pana Holmesa 🙂
Zmęczeni, po ukojeniu ducha (zielone ogrody) i ciała (Carnaval) postanowiliśmy zakończyć dzień. Na koniec jeszcze dowód na to, że naprawdę chodziliśmy jak bezdomni po Londynie 😉