Tak jak zapowiadałam, wyprawa z odwiedzinami do Królowej stała się faktem. Ponieważ mamy niedzielę, a więc dzień wpisu, to nie mogło być inaczej jak wrzucenie Epizodu pierwszego 🙂 No więc zapraszam.

Dzień 1.

Londyn przywitał nas prażącym słońcem. To było w sumie do przewidzenia, bo my nie ściągamy deszczu, tylko anormalne dla danego miejsca warunki atmosferyczne. Od dwóch tygodni przed wyjazdem każdego dnia sprawdzałam pogodę w Londynie. I każdego dnia padało… Gdy dni naszego wyjazdu zaczęły zawierać się w zakresie mało precyzyjnej prognozy długoterminowej, to powstrzymywałam swój entuzjazm, bo zmienna pogoda lubi robić psikusy. No i zrobiła! Miało być zachmurzone 25 stopni – idealne na zwiedzanie, a zrobiło się bezchmurne 30! Małe sklepy w Londynie nie chcą zapewne mieć strat, więc w swoim chemicznym asortymencie nie mają olejków ochronnych. Nie wiem czy w ogóle wiedzą w Londynie czym jest ochrona przed słońcem 😉 No więc pierwszego dnia spiekliśmy sobie noski i inne większe części ciała wystawione na słońce. Na przykład czoło W.

Autobus spod lotniska zawiózł nas dość sprawnie w samo serce Londynu, więc po 9 rano byliśmy już pod Pałacem Buckingham.

A słońce zaczęło przypiekać coraz mocniej. Zgromadzeni pod bramami pałacu turyści w liczbie: mnóstwo, przypomnieli mi, o wyczytanych informacjach, czyli, że o 11 jest uroczysta zmiana warty. Trochę byliśmy ciekawi jak to wszystko się odbywa, ale nienawiść do kolejek, tłumów i czekanie wygrała! Tym bardziej, że byliśmy z torbami, w dżinsach i z kurtkami w garści. Perspektywa odwiedzenia ocienionego Santa Jame’s Park okazała się bardziej nęcąca i jak się później okazało, również opłacalna. Oddalając się od przybywającego z każdą chwilą tłumu siedliśmy na murku w cieniu i obserwowaliśmy tych turystycznych desperatów. Wierzę głęboko w to, że zza królewskich firanek Książę Filip dostrzegł moje spojrzenie łaknące spotkania z nim 😉 A na wypadek, gdyby jednak nie widział, to poniżej zdjęcie jak sobie poradziłam 😉

Melancholijny widok na Pałac
Tłum na godzinę przed zmianą warty
Co prawda musiałam zasłonić Elę, ale nie protestowała 😉

W Parku spotkaliśmy dość osobliwe jegomości (zdj. poniżej),  napiliśmy się upragnionej kawy i podelektowaliśmy się ciszą, po której około południa ślad zaginął. A wracając spotkaliśmy (stojąc w cieniu drzew) orszak, który wyruszył na zmianę warty.

Po tym poczuliśmy, że spełniliśmy turystyczny obowiazek i spokojnie mogliśmy potuptać londyńskim czerwonym dywanem: The Mall w stronę Tamizy i niewidocznej przez remont wizytówki miasta czy nawet całego Królestwa: Wielkiego Banka oraz Opactwo Westminster.
W poczuciu odbębnienia najważniejszych punktów z przewodnika mogliśmy skierować nasze przegrzane ciałka w stronę odrobiny polskości.

The Mall
Opactwo Westminster
London Eye – odwiedzone jedynie z tej odległości 😉

O Polskim Instytucie I Muzeum Sikorskiego powiedział nam kolega (R. dzięki za cynk). Jest to trzypiętrowy domek, który skrywa przepastne archiwa polskiej historii, a do tego swoje zbiory udostępnia takim historycznym laikom jak my. To co najważniejsze: gabinet Andersa, biurko i mundur Sikorskiego, zegar wybijający pełną godzinę na melodię Warszawianki (dla nas akurat nie zagrał, bo ktoś go nie nakręcił), no i oczywiście – Wojtuś i jego historia.

A wiedzieliście, że wykrywacz metalu, a wcześniej min został wynaleziony przez Polaków? Poznaliśmy też krótka historię pewnej polskiej pani szpieg – Krystyny Skarbek, która przeżyła tyle niebezpiecznych akcji, a zabił ją mężczyzna, którego zaręczyny odrzuciła. Ech..

Jeszcze do niedawna po muzeum oprowadzali żywi świadkowie wydarzeń wojennych, ale już niestety zmuszeni byli przekazać pałeczkę młodszym. Nam się udała prywatna sesja i oprowadzał nas zabawny pół Polak pół Szkot, który mówił pięknie po polsku, a jego ojciec walczył w bitwie o…, no właśnie, o co? O Anglię? O Wielką Brytanię? A może należy mówić, że też o Szkocję? Dostaliśmy przy okazji krótki wykład na ten temat i mamy w przyszłości nie popełniać podobnych gaf.

Dzień 2.
Rozpoczął się on bardzo przyjemnie od spaceru po wyludnionej Oxford Street. Z przykrością odkryliśmy, że czas działał na naszą niekorzyść i z każdym kwadransem ludzi przybywało, żeby w końcu przeobrazić się w bezimienny tłum nie do okiełznania. Najpierw trafiliśmy do miejsca, gdzie tylko samobójcy wchodzili z dziećmi:
Oczy same się śmiały na widok disnejowskich postaci czy to w formie pluszaka czy breloczka. Małe, duże, kolorowe, stojące, wiszące, do ubrania. Suknie księżniczek i ich warkocze. Dla kogoś takiego jak ja, był to super test na sprawdzenie znajomości dawno nieoglądanych bajek.

Trochę mi jeszcze do Mufasy brakuje 😉

Ale zdecydowanie większy szok przeżyłam na Piccadilly Circus: 3 piętra wszystkiego z M&Msami. Po prostu wyobraźcie sobie wszystko co używacie i czego nie używacie i doczepcie do tego logo. No i oczywiście z tysiąc rodzajów drażetek (te ze słonym karmelem – pyyycha!). Uprzejmie donoszę, że na lot mam ze sobą tylko torebkę i nic nie przywiozę 😛

Mniam

Chociaż zwykle nic nie kupuję w Primarku (za duży wybór chyba), to tradycja sięgająca mej londyńskiej przygody sprzed lat, nakazuje wstąpić albo wręcz zakazuje ominąć Primark (tu specjalna dedykacja dla M.). W związku z tym, i tym razem Primark został zaliczony! I to nawet dość owocnie:

Torba z Mickim 🙂

Prócz zakupowego szału był również czas na chill w Hyde Parku, który darzę wyjątkowym sentymentem, gdyż w nim spędzałam niegdyś przerwy w pracy. Kulturalnie odhaczyliśmy także Muzeum Historii Naturalnej. Naszym zwyczajem kilka pięter i mnóstwo sal oblecieliśmy w niecałe 2 godziny. No i muszę przyznać, że budynek robił wrażenie!

Na koniec w Chinatown zjedliśmy przepyszny obiad, ale żeby nie robić Wam smaka nie wrzucę zdjęć 😛
Wędrując uliczkami SOHO w kierunku stacji metra, skąd pociąg miał zabrać nasze prawie-zwłoki do domu, robiłam zdjęcia chyba każdemu pubowi w stylu „british”.

Dobra, to Wy sobie róbcie co tam robicie, a ja lecę na Notting Hill Carnival. Jak będzie warto, to opiszę przy następnej okazji 😉