Dawno nie było tu historii mrożących krew w żyłach, więc trzeba to nadrobić. W tym celu musimy się cofnąć o kilka, no może naście lat. Do czasów gdy funt brytyjski wart był grzechu i poświęcenia, a ja byłam żądną wrażeń studentka drugiego roku.
W owym czasie wymyśliłyśmy z M. że polecimy na zmywak czy co tam innego nam zaoferują – oczywiście w granicach przyzwoitości 😉 No i tak po udanym zaliczeniu roku spakowałyśmy walizy i udałyśmy się w podróż do Londynu. M. z powodu rzekomego lęku wysokości autobusem (kilka lat później, jak trzeba było lecieć z przyszłymi teściami, to cudownie ozdrowiałaś :P), ja samolotem. O naszej wyprawie wiedziałyśmy tyle, że mamy gdzie spać przez pierwszą noc, może dwie.

Byle tylko przetrwać…

Co by nie przedłużać, takie szybkie streszczenie: dotarłyśmy całe, odnalazłyśmy się, zostałyśmy odebrane przez kuzyna M., zostałyśmy ulokowane i poinformowane jak funkcjonować w tym tyglu kulturowym i przeludnionym pępku świata. W międzyczasie wyjaśniła się kwestia mieszkania, więc pozostały dwa drobiazgi: zwiedzanie i praca.

M., jako studentka anglistyki była przygotowana perfekcyjnie i miała ze sobą CV. Ja oczekiwałam zmywaka, więc nawet o tym przez chwilę nie pomyślałam przed wylotem.

Pierwsza zasada naszej londyńskiej przygody była prosta: trzymamy się razem. Pomijając kwestie bezpieczeństwa – M. była moim translatorem, a ja jej GPSem. Krótko mówiąc, byłyśmy niezbędne dla siebie nawzajem. Druga zasada została nam wpojona zaraz po przyjedździe: trzymajcie się z dala od Arabów, bo lubią Polki.

Sprawę pracy postanowiłyśmy załatwiać następująco: idziemy na zwiedzanie, a przy okazji wchodzimy do wszystkich barów i restauracji i zostawiamy CV M. (liczyłam na to, że też się załapię przy okazji).
Pierwszego dnia udało nam się trochę pozwiedzać i zostawić kilka CV. W drodze do domu wypatrzyłyśmy jeszcze miłego pana w białej koszuli i czarnej muszce, obsługującego stoliki na zewnątrz restauracji. Postanowiłyśmy podejść jeszcze do niego. Ów kelner niezmiernie się ucieszył na nasz widok i zaprosił nas do środka. Tam się dowiedziałyśmy, że szefa nie ma, ale żebyśmy zostawiły numer telefonu. Tak też zrobiłyśmy i udałyśmy się na przystanek.

Maszerując uliczkami w pobliżu Hyde Parku i Piccadilly Circus dyskutowałyśmy, że może się uda z pracą i próbowałyśmy odgadnąć narodowość owego kelnera. Zdecydowanie padło na Indie.
Nie zdążyłyśmy odejść zbyt daleko, gdy zadzwonił telefon. Szef wrócił i czeka na nas w restauracji. I tak GPS i Translator wróciły do Al Hamry. No i się zaczęło…

Gdy weszłyśmy do restauracji, nie widziałyśmy nikogo, kto zasługiwałby na miano „boss”. Wyszedł do nas mężczyzna, który wcześniej nas poinformował o nieobecności szefa. Jako jedyny nie miał na sobie uniformu i kazał nam iść za sobą. Wyszliśmy z restauracji, przeszliśmy obok kilku innych knajp i nagle nasz przewodnik wyciągnął z kieszeni klucze i otworzył drzwi do czegoś… No właśnie… Restauracja to nie była. Jakiś nieczynny bar? Bez większego namysłu weszłyśmy do środka. Pierwsze co rzuciło się nam w oczy, to bijąca ze wszystkich stron czerwień krzeseł. Spojrzałyśmy na siebie dość wymownie, ale chęć zdobycia pracy była spora, a naiwność i wiara w ludzi jeszcze większa.
Mężczyzna kazał nam usiąść w głębi lokalu. Tam miałyśmy czas na wymienienie się spostrzeżeniami. Pierwsze oczywiście dotyczyło koloru obić. Krwista czerwień skojarzyła się nam oczywiście z burdelem. I do głowy zaczęły nam się dobijać przestrogi naszych babć: nie jedźcie, bo was porwą i wywiozą do domów publicznych. Od razu przypomniało się nam, że w restauracji byli sami mężczyźni, żadnej kobiety! Przełknęłyśmy ślinkę i dodawałyśmy sobie otuchy. Ważnym dla nas elementem był fakt, że drzwi nie są zaryglowane i w każdej chwili możemy uciec. W tym czasie nasz przewodnik chodził po lokalu w tą i z powrotem podrzucając przy tym i łapiąc klucze, którymi przed chwilą otwierał drzwi. Gdy po dziesiątym albo setnym przebyciu swojej stałej trasy złamał system zwróciło to naszą uwagę. Podszedł do drzwi, włożył klucz do zamka, po czym przekręcił go i schował do kieszeni. Nasza jedyna deska ratunku została właśnie nam odebrana. No nic, pozostało nam ufać w dobroć ludzkiej natury.

Gdy tak czekałyśmy na dalsze wydarzenia usłyszałyśmy głosy dochodzące z dołu. Głos mężczyzny i kobiety. Nie powiem – dźwięk kobiecego głosu dodał mi trochę otuchy, bo przecież kobieta nie może być alfonsem i być wredną s-k-, no nie? 😉
Nagle głosy zaczęły się zbliżać. Zza winkla wyłoniła się elegancka kobieta w średnim wieku o urodzie typowo europejskiej. A zaraz za nią mężczyzna. Również w średnim wieku i zdecydowanie Hindus. Oboje udali się w stronę drzwi. Nasz strażnik grzecznie wypuścił panią i obaj udali się w naszą stronę.
Idący pierwszy Boss zaprosił nas na dół. Nie wiem jakim cudem znalazłam się zaraz za nim, M. za mną, a korowód zamykał strażnik-przewodnik.
Idąc za szefem zdążyłam się rozejrzeć i miałam chwilę na obmyślenie strategii w oparciu o to co widzę.
Na prawo od schodów była mała kanciapa. Na lewo….magazyn. Ok, jak skręci w prawo, to jest dla nas szansa. Jeżeli skręci w lewo… Przełknęłam ślinę, zacisnęłam pięści  i czekałam na rozwój wydarzeń. Teraz mam wrażenie, że tych kilka schodów pokonywaliśmy całe wieki. Gdy nagle dotarliśmy do ich końca, szef skręcił w lewo!!!! Co robić?! Miliony myśli! Paraliżujący strach! Całe szczęście dość szybko (może nie tak szybko jak rodzą się w mojej głowie wizje) mężczyzna powiedział, abyśmy poszły w prawo, a on przyniósł dodatkowe krzesło.

Teraz może się wydawać śmieszne, ale postawcie się w naszej sytuacji… No, nam nie było wtedy do śmiechu. Nikt nawet nie wiedział gdzie mamy mieć tę rozmowę.

Koniec końców okazało się, że nas zatrudni, że pracuje tam jedna dziewczyna, że jest to dość elegancka restauracja, że będziemy pracować przy klientach jako pomoc kelnerów.

Ogólnie był to super czas. Jedzenie przepyszne, wspaniali ludzie i te spotkania z aktorami, którzy sobie upodobali to miejsce. Jednego zapamiętam na zawsze. Był nim Patrick Swazy 🙂 Ale o tym jak wyglądało nasze życie w Londynie i w Al Hamrze przez trzy miesiące może opowiem innym razem.

Gdy kiedyś będziecie szukali czegoś dobrego do zjedzenia w Londynie – koniecznie musicie tam pójść, chociażby na samą baklawę 😉 Link do strony

Postscriptum
Gdy wróciłyśmy po rozmowie do domu, to z radością oznajmiałyśmy, że mamy pracę w hinduskiej, eleganckiej restauracji i to nie na zmywaku. W odpowiedzi usłyszałyśmy, że dobrze, że nie w arabskiej.
Po kilku dniach pracy jeden z klientów uświadomił M. o pewnym fakcie: Polka, wyglądająca jak Włoszka w libańskiej restauracji… To by wiele tłumaczyło, zwłaszcza sporą ilość gości w burkach. Tak bardzo byłyśmy zaznajomione z charakterystycznymi dla konkretnych narodowości rysami 😉

Anegdotka:
W podróż do Londynu ubrałam się w jakieś luźne ciuchy, a włosy złapałam w dwa kucyki po bokach. Wchodząc na pokład samolotu zostałam zapytana przez miłą panią czy jest może gdzieś w pobliżu mój opiekun… Po tym jak dałam jej dowód grzecznie mnie przeprosiła i odesłała na miejsce. Dobrze, że podróż nie była zbyt długa, bo ewidentnie byłam tematem integrującym załogę.
Wtedy jeszcze nie byłam świadoma mojej wiecznej młodości i każda podobna sytuacja była dla mnie dość stresująca 😉