Jak można było wyczytać w jednym z pierwszych wpisów – w nocy bez okularów jestem ślepa. A to w połączeniu z moim „myślowym odpływaniem” jest dość niebezpieczne 😉 I tak szłam sobie ostatnio wzdłuż płotu na osiedlu i zaatakowała mnie mocno odstająca od niego pnąca róża. W ostatniej chwili udało mi się zrobić unik i uniknąć tym samym podrapanej twarzy. Ale ta sytuacja przypomniała mi pewną historię. Nie zakwalifikowałambym jej do tych, z kategorii „mrożące krew w żyłach”. Raczej zwykły dreszczowiec. Ale emocje były, więc się łapie na to, aby zostać tu opisaną.

Jak sam tytuł wskazuje, historia miała miejsce w czasach studenckich. Ponieważ będzie tu mowa o przestępstwach – czas, miejsce i imiona zostaną zmienione 😉 Nie znam się na prawie, ale zakładam, że zbrodnie uległy przedawnieniu,  niemniej jednak ostrożności nigdy za wiele!

Owa historia była wynikiem niefortunnego splotu pewnych, zupełnie nie powiązanych ze sobą wydarzeń.

Pierwsze dotyczyło mojej skromnej osoby. Wszystko zaczęło się późną jesienią. W owym czasie wszędzie przemieszczałam się rowerem, więc i tego dnia pędziłam moim Tornadem na zajęcia. Warto napomnieć, że tego  przedpołudnia do zbyt udanych zaliczyć nie mogę. Coś tam mi się nie udało załatwić, nie wyszło mi ciasto i na dodatek byłam już prawie spóźniona, a miałam przed wykładem porozmawiać z promotorką.

Przeświadczona o swej beznadziejności, myślami rozmawiająca już na uczelni z promotorką, pędziłam jak szalona, łamiąc wszelkie ograniczenia prędkości obowiązujące na ścieżce rowerowej.

Abyście sobie lepiej wyobrazili to, co zaraz ma nastąpić, to potrzebujecie dokładnego opisu układu poszczególnych pasów. Ruchliwa ulica (kierunek jazdy samochodów taki jak mój); trawnik; ścieżka rowerowa; chodnik; płot z murowanymi słupami. Ciąg trawnik-ścieżka-chodnik co jakiś czas przerywany uliczkami dojazdowymi do posesji w głębi osiedla. I tak pędziłam ścieżką, a gdy nagle podniosłam głowę, przede mną wyłonił się wielki, biały bus skręcający z ulicy w prawo, w uliczkę dojazdową. Zaczęłam hamować, ale nie było szans na uniknięcie zderzenia. Miałam ułamek sekundy aby podjąć decyzję o innym manewrze. Mogłam próbować uniknąć zderzenia i odbić w lewo ryzykując wypadnięcie na ruchliwą ulicę. Odruchowo skręciłam kierownicą w prawo. Z całej siły grzmotnęłam lewą częścią klatki piersiowej w busa i jeszcze siłą rozpędu potoczyłam się w stronę betonowego słupa. Zatrzymałam się chwilę przed nim. Z busa wyskoczyło małżeństwo w średnim wieku. Przerażona kobieta zaczęła sprawdzać mój stan zdrowia. Mężczyzna oceniał poziom wgniecenia busa. Kobieta chciała wzywać karetkę. A ja jedyne czego chciałam, to znaleźć się na wykładzie. Nie wytrzymałam ilości niepowodzeń tego, jakże krótkiego dnia i się po prostu rozpłakałam. Zmiękczyłam tym chyba serca państwa i ustaliliśmy, że podam im numer telefonu i powiem gdzie mieszkam. Nie miałam przy sobie żadnego dokumentu, więc uwierzyli mi na słowo i rozjechaliśmy się w swoje strony. Chociaż widziałam lęk w oczach kobiety, gdy z powrotem wsiadałam na rower.

Na uczelni (z promotorką oczywiście nie zdążyłam pogadać) szybko opowiedziałam znajomym co się wydarzyło.  Zapytali czy podałam prawdziwe dane. Powiedziałam, że oczywiście, skoro się zagapiłam, to poniosę konsekwencje. Powiedzieli mi, że jestem głupia i naiwna, że teraz gość zrobi sobie wymianę błotnika, lakierowanie i takie tam drobiazgi i powie, że to po wypadku ze mną… Tak mi namieszali w głowie, że postanowiłam wyłączyć na jakiś czas telefon.

Jak na szpilkach siedziałam przez kilka dni. Nic się nie działo. Po jakimś czasie włączyłam telefon i zaczęłam żyć normalnie, ale z tyłu głowy siedziała myśl, że ta sprawa się jeszcze nie skończyła.

Teraz już nie pamiętam czy było to tydzień, dwa czy więcej po moim spotkaniu bliższego stopnia z busem. Wiem, że był wieczór (a przynajmniej było już ciemno), a ja z X. siedziałyśmy w pokoju w górnej części mieszkania. Współlokatorzy akurat przesiadywali w piwnicy i coś tam majsterkowali. Nikt nie spodziewał się gości, więc dzwonek do bramy trochę nas zaintrygował. Pobiegłyśmy do okna, żeby z ukrycia zobaczyć kogo tam przyniosło.

Na widok stojących przed furtką mundurowych zamarłyśmy w jednej chwili. Ja z wiadomych powodów – a jednak przyszli po mnie! A X. z innego… Był to bowiem czas, gdy głównie młodzi ludzie, a w szczególności studenci na potęgę ściągali z nielegalnych źródeł filmy i muzykę. W ostatnim czasie było głośno o kolejnych akcjach mundurowych, którzy robili nalot na studenckie stancje.  W głowie X. zrodziła się wizja, że teraz przyszła pora na nas.

Zgodnie stwierdziłyśmy, że nie otwieramy. No ale widać światła, wiec udawanie, że nas nie ma nie wchodziło w grę. Pobiegłyśmy zatem do chłopaków i kazałyśmy jednemu z nich iść do przybyszów. Ja stałam przy drzwiach i jak na karę śmierci czekałam na powrót kolegi z funkcjonariuszami przybyłymi po mnie. X. gdzieś zniknęła.

Ku mojemu zdziwieniu kolega wrócił sam. Zrelacjonował mi cel wizyty panów i jak na zawołanie zeszło ze mnie całe powietrze i poczułam niesamowitą ulgę.

Za chwilę z góry zbiegła X. i czekała na wyjaśnienia. Z uśmiechem na twarzy zrelacjonowałam, że była to straż miejska. Panowie maszerowali sobie chodnikiem wzdłuż naszego płotu i niestety zaatakowała ich nasza pnąca róża. Przyszli więc grzecznie poprosić o przycięcie krzaczka, bo jest niebezpieczny. Gdy skończyliśmy opowiadać, na twarzy X. wcale nie zagościł uśmiech i poczucie ulgi. Przez chwilę stała jak wryta po czym usiadła na schodach chwytając głowę w ręce.

Nie do końca wiedzieliśmy jak to odczytywać. Okazało się…że wtedy, gdy jej nie było ze mną, usuwała całą, pokaźną kolekcję filmów nabytych mniej legalną drogą.


Tak to jest moi drodzy, jeżeli ma się coś na sumieniu, to nawet tak banalna sprawa, jak róża w ogrodzie może być obfita w konsekwencje – emocjonalne i materialne 😉

 

Anegdota:

Po zderzeniu z busem, jak na prawdziwego twardziela przystało, nic z tym nie zrobiłam. Pomyślałam: poboli, poboli i przestanie! Jak po tygodniu nie zamierzało przestać boleć, to poszłam na RTG. 

Gdy lekarz, a może to był technik, nie pamiętam, robił ze mną wywiad, to na informację, że TYDZIEŃ temu miałam kolizję, to niemalże zaśmiał mi się w twarz i z odpowiednim grymasem na twarzy skomentował to. Na zdjęciu oczywiście coś tam wyszło, ale szanownemu panu już nie przeszło przez gardło „zwracam honor” albo „a no miała pani rację” – nie! Trudno jest się przyznać do błędu i lepiej liczyć, że może było to niezauważone 😉

Swoją drogą tak się zastanawiam o co mu chodziło – czy o to, że po tygodniu nie powinno boleć, czy może o to, że nikt normalny nie chodziłby z bólem przez tydzień. Otóż drogi panie – my, ludzie wschodu twarde sztuki jesteśmy 😉