Jeżeli ktoś się zastanawia co kryje za sobą ów tytuł, to śpieszę donieść, że nic innego jak kilka porad narciarskich. Opatrzonych oczywiście słownymi ilustracjami historyjek z życia wziętych. Ponieważ jestem znana z mniej konwencjonalnych zachowań*, będzie wesoło, ale może uda mi się przy okazji obalić kilka mitów, a może nawet sprzedać Wam kilka przydatnych uwag.
*dla tych, którzy mnie jeszcze nie znają – nie żebym była tak odważna, tylko po prostu czasem szybciej działam niż myśle, więc często wychodzi dość ciekawie 😉
Ponieważ w zeszły weekend sezon narciarski został przeze mnie zainaugurowany, to pomyślałam, że mogę coś Wam poopowiadać na temat białego szaleństwa.
Kiedy rozpoczęła się moja przygoda z nartami? Tak naprawdę bardzo dawno temu, zanim jeszcze zaczęła się tak realnie. Jak to możliwe? Ano bardzo łatwo. Mój wszechstronnie utalentowany Rodziciel 😉 jak na absolwenta AWF przystało, posiadł swojego czasu umiejętność jazdy na nartach. W związku z tym komplet bardzo oldskulowych nart, szczelnie zawiniętych leżał wysoko na szafie naszego dziecięcego pokoju. Kilka razy nawet je zdjął i nam pokazał, jako mega atrakcję dla ledwo odrośniętych od ziemi krasnali. Z czasem byliśmy już na tyle „dorośli”, że oglądanie starych nart nas nie kręciło. Wtedy nadeszła era szkicowania w naszych głowach wizji narciarstwa. A polegała na tym, że gdy tato wracając z jakiejś imprezy lubił opowiadać jak to on nas kiedyś na narty zabierze. Pomyślicie, że nic w tym takiego nadzwyczajnego. Ale w tamtych czasach białe szaleństwo było rekreacją dla wybranych. A nauczycielskie pensje nie czyniły nas wybrańcami 😉
Lata mijały, a jedyne narciarstwo z jakim miałam do czynienia, to były skoki z Małyszem w roli głównej oraz ciche westchnienia do zjazdów alpejskich.
Jaka jest/była Wasza pierwsza myśl gdy po raz pierwszy usłyszeliście albo słyszycie teraz zdanie: jedziemy na narty? Założę się, że część z Was, może nawet spora część, wędruje myślami do Decathlonu po idealny strój. Taki z oddychającymi membranami, z odpowiedniego materiału i może jeszcze żeby było choć trochę stylowo. Gdy ojcowskie obietnice miały się ziścić i miała się rozpocząć moja przygoda z nartami, to problemem nie było jakie ubranie skompletować tylko: jak? Jedynym miejscem, który wówczas przychodził nam na myśl w naszym Miasteczku na Ha był ciuchland…
Rada numer 1: Jeżeli nigdy nie byliście na nartach i nie macie do końca przekonania czy przeczucia, że urodziliście się po to, aby szusować, to nie radzę od pierwszego wyjazdu wyposażać się w nowe ciuchy. No chyba że dla kogoś jest ważne jak wygląda, a nie jak jeździ 😉 Jedną z opcji jest jazda w zwykłych dżinsach (wiem, że tak niektórzy robią), ale ja tego nie polecam. Pierwsze lekcje powinny wiązać się z dużą ilością wywrotek (kontrolowanych bardziej lub mniej), wiec dżinsy zaraz zrobią się sztywne i mokre – mało przyjemne uczucie. Drugą opcją jest właśnie „second hand”. Dwa lata temu wyposażaliśmy W. na jego pierszą wyprawę. Jak się dobrze poszuka, to w ciuchlandzie można znaleźć naprawdę dobre ubranie za grosze. Wiadomo, że nie będzie to raczej taka stylówka jaką sobie można wymarzyć, ale mi by normalnie było szkoda kasy. Takie orginalne, nowe ubranie narciarskie, to dobry tysiąc złotych. A jak się nie jest pewnym czy się złapie bakcyla, to dość ryzykowna inwestycja 😉
To w co warto zainwestować, to termiczna bielizna. Nie jest droga, a robi robotę.
Wracając do mojego pierwszego stroju… No cóż, wtedy to była dla mnie trauma, a dzisiaj strasznie żałuję, że nie pozwalałam sobie robić zdjęć, bo teraz z chęcią bym Wam pokazała to cudo. Coś moich rozmiarów było dość trudne do namierzenia, więc musiałam wziąć to, co było. Był to jednoczęściowy kombinezon, z czegoś à la ortalion. Ale nie to było najgorsze. Najgorszy był kolor! Wyobraźcie sobie coś najbardziej landrynkowego, dodajcie do tego długie rękawy i jeszcze dłuższe nogawki. Nigdy w życiu nie miałam nic różowego z ubrania, a tu nagle musiałam się tak ubrać… Trauma na całe życie! (tak przynajmniej wtedy mi się wydawało).
Rada numer 2: Zwłaszcza początkujący narciarze dość boleśnie odczuwają skutki „opierania się na językach”. Dlatego warto mieć specjalne długie skarpety z grubszą warstwą będącą amortyzatorem chroniącym piszczele. Nie zawsze one dają radę, więc trzeba sobie radzić jak się umie. Mam nadzieję, że E. nie obrazi się za sprzedanie patentu – w krytycznych momentach można zainwestować w grubsze produkty higieny intymnej zwane podpaskami 😉 podobno działa.
Ja natomiast do tej pory trzymam zrobione przez tatę skarpety narciarskie. Te sprzedawane dzisiaj niech się schowają. Wszystkim początkującym polecam poświęcić chwilę i stworzyć takie dzieło. Wystarczy zwykła długa skarpeta i kawałek filcu. Miazga!
Słyszeliście kiedyś o oślej łączce? To jest coś od czego trzeba zacząć przygodę z nartami! Bo Rada numer 3 brzmi: naucz się upadać. Ta umiejętność może Cię kiedyś uratować. I tu płynnie przechodzimy do wspomnienia rodzącego ciary na ciele (zwłaszcza mojego taty). W czasie pierwszej wizyty na stoku okazało się, że jestem dość pojętnym uczniem (zdradzam sekret: odwaga, chęci oraz posłuszeństwo wobec ojca-instruktora). Brat może mniej posłuszny, ale silny i sprawny, więc pierwszego dnia już śmigaliśmy po stoku, który pod wieczór wydawał się nam już strasznie nudny. Dlatego na drugi dzień zaczęliśmy męczyć naszego instruktora, aby pozwolił nam pójść na ten bardziej stromy stok. Tato początkowo dzielnie stawiał opór. Jednak nie docenił naszego daru przekonywania i w pewnym momencie uległ. Dał się zrobić jak naiwne dziecko – wstyd! 😉 Zasada była prosta – najpierw jedzie Szef. Zatrzymuje się po kilkunastu metrach. Jedziemy my. Dojeżdżamy do niego i się zatrzymujemy. No, i tyle było z planu. Chociaż no dobra – ojciec zajechał, tam gdzie miał zajechać. Wiecie czym w narciarskim slangu jest „strzałka” (inaczej „kreska”)? No więc Asia, nie mając kompletnie kontroli nad nartami, pędziła strzałą. Minęła tatusia. Minęła braciszka i nawet się jej nie śniło zatrzymać. To znaczy może i się śniło. Ba! nawet tego pragnęła, ale jakoś nie wychodziło. Niestety lekcje upadania odbywały się przy prędkości zwanej „niemal całkowitym brakiem pędu”, więc wcielić to w życie przy prędkości światła było niemalże niemożliwe. Nawet nie próbuję sobie wyobrażać tego co się działo w głowie taty, gdy minęłam go jak błyskawica i schowałam się za wzniesieniem. A potem…tylko wystrzelona kilka metrów w górę narta, spadająca pionowo z dość dużą prędkością i wbijająca się w śnieg tuż obok mnie. Niestety mój Anioł Stróż ma ze mną od zawsze ręce pełne roboty. Ale dzięki jego refleksowi ciągle mogę do Was pisać 😉 Uraz tej mojej wyprawy był tylko (albo aż) jeden. I znajdował się w mojej głowie. Jeszcze długo później walczyłam z jego skutkami. Najbardziej odczuwalne było to na drugi dzień po zdarzeniu. Nie byłam w stanie jeździć. Stawałam na szczycie z obłąkanym wzrokiem, startowałam i przy każdym skręcie kładłam się na śnieg, bo strach przed przyśpieszeniem był ogromny. Bardzo długo walczyłam z tym w mojej głowie i dopiero jak mi to odpuściło zaczęłam jeździć w miarę dobrze. Ale to trwało ładnych parę lat.
Dlatego Rada nr 4 brzmi: mierz siły na zamiary!
Jeździliście kiedyś na nartach w psim zaprzęgu? A widzicie, a ja jeździłam 😀 Mniejsza o szczegóły związane z tym jak się znalazłam na szczycie jakiejś górki na nartach i z Sonią. Fakt jest taki, że zapragnęłyśmy przeżyć przygodę (Sonia na przygody jest tak samo chętna jak ja). No więc do plecaka wrzuciłam buty, Soni zapięłam smycz i skierowałyśmy się w dół góry po nieubitym śnieżnym puchu. Ale było super. Sonia przodem, ja za nią. Przebyłyśmy tak kilka metrów i przypomniałam sobie, że Sona nie jest psem zaprzęgowym i bardziej niż biegnięcie bez celu interesują ją zapachy wokoło 🙂 Udało mi się nie przejechać jej łap i tak manewrować nartami, że „pedziłyśmy” obok siebie. Aż obie zaczęłyśmy tonąć w metrowym puchu… No więc przyszedł czas na drogę w górę. Oczywiście mało precyzyjnie wszystko wyliczyłam tam na górze! O ile przewidziałam, że przydadzą mi się buty, tak nie przewidziałam, że pojemność plecaka może być za mała na duże buty narciarskie. Trochę mnie to zaskoczyła na dole. Do tego Sona nie zamierzała mi pomagać nieść nart, więc z niedopiętym plecakiem, z którego w każdej chwili mogły wypaść buty, z nartami zarzuconymi na ramię wdrapywałam się w górę, przedzierając się przez zaspy po kolana. Przyznaję – akcja może nie do końca była zaplanowana jak należy, ale była 🙂 Gdybym przeanalizowała wszystkie za i przeciw, to zapewne byłabym zwykłym śmiertelnikiem, który nigdy nie jeździł na nartach w psim zaprzęgu!
Jeszcze na koniec pokaże Wam co się działo tydzień temu wieczorem w wypożyczalni:
Jest to tak rozległy temat, że z pewnością jeszcze wiele dziwnych historyjek mogłabym poopowiadać, ale i tak się strasznie długi wpis z tego zrobił 🙂
No więc nie pozostaje mi nic innego jak wszystkim narciarzom życzyć mnóstwa białego puchu i jak najmniej niekontrolowanych upadków. A wszystkim, którzy jeszcze nie poczuli tego charakterystycznego „szuuu” w uszach życzę złapania bakcyla. Do zobaczenia na stoku!
P.S. jak mówicie na ubranie na narty? „Kombinezon” czy jeszcze inaczej? Nie wiem czy na Dzikim Wschodzie czy tylko w naszej rodzinie mówiło się na spodnie ocieplane na narty czy sanki „ocieplacze”. To niestety przyczyniło się do wielu niedomówień w relacjach z W. Gdy go prosiłam, żeby mi podał ocieplacze, to przynosił mi np. rękawiczki albo grube skarpety. Albo się irytował, że nie wie o co mi chodzi. A to przecież logiczne – ocieplane spodnie, to „ocieplacze” 😉
I BONUS:
Wyjazd na narty wiąże się z innymi szaleństwami jak jazda na sankach czy po prostu śnieżne tarzanko 😉 Ważne by znaleźć towarzysza do tego rodzaju zabaw!
EDIT: Udało się odnaleźć mój pierwszy kombinezon! Jeszcze nie wiem czy się w niego zmieszczę, ale jeżeli tak…to w przyszłym sezonie będę bardzo widoczna na stoku 😉
Ad. Jaka jest/była Wasza pierwsza myśl gdy po raz pierwszy usłyszeliście albo słyszycie teraz zdanie: jedziemy na narty?
Odp.: To nie dla mnie. Taka zabawa jest zdecydowanie za droga, nawet jakbym miał takie pieniądze na zmarnowanie to już wolałbym je przepić 😀
Hahaha 🙂
Ale picie, to całoroczny sport, więc rocznie pewnie wychodzi drożej 😀
P.S. sanki są tańsze, a też super frajda.