Na początek krótka retrospekcja:
Jest końcówka lata. Kilka minut przed 20 wsiadam do samochodu. Włączam RMF Classic i jadę. Trafiam na oklaski na jakimś koncercie. Nie budzi to mojego zdziwienia, bo wersje koncertowe są tam na porządku dziennym. Po chwili oklaski milkną i zabiera głos kobieta. Nie spodziewam się tego co za chwilę nastąpi, więc słucham mniej uważnie. Przedstawia się. Dziękuje za przybycie. Dziękuje również w imieniu męża, którego piosenkę chce teraz wykonać. Nie wiem co to za koncert, kim jest ta kobieta i kto jest jej mężem. Ale gdy zaczyna śpiewać…zamieram. Staram się skupić na jeździe, ale jest to trudne. Chłonę każdy dźwięk wydobywający się z jej gardła. Odpływam przy akompaniamencie orkiestry symfonicznej. Skończyła śpiewać. Ja ciągle nie wiem co się przed chwilą wydarzyło. Próbuję sobie przypomnieć jak brzmiało jej nazwisko, ale w głowie mam tylko pustkę, od ścian której odbija się niknące echo jej głosu. Liczę, że może zaraz po oklaskach prowadzący powie co to był za koncert, ale niestety. Słyszę tylko reklamy (tak bardzo niepasujące do tego co przed chwilą się tam działo) i wiadomości. Obiecuję sobie, że gdy tylko wrócę do domu przekopię cały Internet i znajdę odpowiedź.
Oczywiście skończyło się tak, że zanim wróciłam, to zapomniałam o tych kilku minutach uniesienia. Zapomniałam… Ale tylko po to, by w momencie najmniej oczekiwanym ona do mnie wróciła i rozjaśniła mi wszystko. Ale na ten moment miała czekać jeszcze 3 długie miesiące.
Za to z miesiąc czy może nawet dwa przed wspomnianym wydarzeniem byłam w kinie i wtedy właśnie zobaczyłam zapowiedzi dwóch muzycznych filmów – Bohemian Raphsody i Narodziny Gwiazdy. O zwiastunie filmu o Queen pisałam ostatnio – nie zrobił na mnie wrażenia (w przeciwieństwie do filmu). Na ten drugi pewnie nie zwróciłabym większej uwagi – kolejna opowiastka o American Dream, gdyby nie dźwięk, który mnie dopadł. Był to dźwięk refrenu piosenki Shallow wydobywający się z płuc Lady Gagi. Zamarłam. Ciary przeszły mi po całym ciele i zaczęłam odliczanie do dnia premiery.
Jak pewnie nie trudno się domyślić po mojej „muzycznej spowiedzi” – nigdy nie pałałam miłością do Lady Gagi. Nie przemawiał do mnie jej styl muzyczny i sposób na siebie. Reagowałam na nią niemalże jak na wspomniany wcześniej film Climax – z nutką wstrętu. Pamiętam doskonale dzień, gdy z mamą zachwycałyśmy się (na narciarskim wyciągu) wykonaniem pewnej piosenki. Później usłyszałyśmy kto ją śpiewa. Nie wiem co mamę w niej urzekło, ja w refrenie Bad Romance usłyszałam niesamowicie utalentowaną piosenkarkę i sobie pomyślałam, że gdyby tylko pokazała mi swoją inną odsłonę (kto wie, może nawet tą prawdziwą), to pewnie zdzierałabym jej płytę w odtwarzaczu.
Kolejnym szokiem i nie tylko dla mnie, była pewna sytuacja na falach Trójki. Ktoś z zaproszonych gości zapowiedział, że chce teraz zagrać Lady Gagę. Słuchacze Trójki wiedzą, że Gaga nie gości w trójkowym eterze zbyt często, więc zdziwienie prowadzącego też był widoczne. Ale ów gość powiedział, że to nie jest ta Lady Gaga, którą zna większość ludzi. I włączył jej piosenkę bodajże z Tonym Bennettem. Pierwszy raz usłyszałam ją w jakiejś innej odsłonie. I mało tego, uznałam, że jest genialna. (brzmię jak krytyk ;))
Dlatego więc jak dowiedziałam się, że właścicielką głosu, który mnie zaczarował w zwiastunie jest Lady Gaga, zbytnio się nie zdziwiłam. A wręcz przeciwnie – stwierdziłam, że będzie to super ścieżka dźwiękowa. Zwłaszcza, że występuje z Bradleyem Cooperem i w duecie ocierają się o styl country. Czekałam z wytęsknieniem. Traf chciał, że w NY byliśmy chwilę po światowej premierze filmu i ze wszystkich stron byłam bombardowana reklamami. Kolejne rozczarowanie przeżyłam pod koniec października. Zastanawiałam się dlaczego polska premiera jest w środku tygodnia. Aż wreszcie bolesna prawda mnie dopadła i powiedziała: „jeszcze miesiąc!”
Im było bliżej premiery, tym częściej sięgałam po piosenki z filmu. Zakochałam się! I w Gadze i w Bradley’u. Najzabawniejsze było to, że gdy mówiłam znajomym, że nie mogę się doczekać filmu z Gagą spotykałam się z grymasem na twarzy i tekstem w stylu: nie lubią Gagi. Ja też nie! Ale głos i talent Stefanii Joanny Angeliny Germanotti uwielbiam. Z każdym wsłuchaniu się w ścieżkę stwierdzałam, że fabuła filmu nie ma dla mnie większego znaczenia – byleby usłyszeć piosenki w kinowym głośniku. W międzyczasie się dowiedziałam, że jest to już czwarta wersja tego filmu, ale żadnej do tej pory nie widziałam, więc nie wiedziałam na co mam się szykować 🙂
Tak strasznie bym Wam chciała powiedzieć coś o moich odczuciach, o moich wrażeniach, ale wszystko co chcę powiedzieć, to będzie pewnego rodzaju spojlerem. Umówmy się może tak, że najpierw opowiem o ogólnych wrażeniach, a później będę mniej dyskretna, ale postaram się nie zdradzić tak całkiem zakończenia. I Wy zadecydujecie czy czytacie czy omijacie lub ewentulnie wracacie z ciekawości po obejrzeniu filmu 😉
Pierwsza część filmu jest właśnie taka jakiej się spodziewałam – ona młoda, utalentowana i niedoceniona, szukająca swojej drogi, a przy tym pełna kompleksów. On podstarzały, zniszczony przez nałogi, szukając swej muzy. Gdy się spotykają ich światy stają na głowie. Fabuła czasem się nie klei, ale to nie ma najmniejszego znaczenia, bo jest to wtedy, gdy śpiewają Shallow . A wtedy nic nie ma znaczenia! Żeby nie było, że tylko Gaga i Gaga, charakterystyczny głos Bradleya robi swoje. Podobno w żadnym wcześniej filmie nie śpiewał, ale skoro to on był reżyserem, to mógł sobie ryzykować. I jak widać opłaciło się.
UWAGA SPOJLER! (pomiń tekst napisany kursywą)
Na początku chcę dodać, że ja mam dosyć specyficznie zaprogramowany poziom pękania na filmach. Niech wskazówką będzie dla Was fakt, że zalewałam się łzami na początku bajki Odlot. A w tych „oczywistych” momentach mam siłę się trzymać. Spodziewałam się, że w filmie będą łzawe momenty, może nawet mocna końcówka. Ale zakładałam raczej, że będzie to spowodowane rozstaniem z powodu różnicy priorytetów, zazdrością i tak dalej. To co się tam wydarzyło ciągle budzi we mnie niemałe emocje. Gdy film się skończył miałam mieszane uczucia. Oczywiście dla samych piosenek było warto. Ale co z całą resztą? Nie byłam do końca przekonana. (W. film nie do końca porwał, ale to nie jest też jego muzyka, więc i tak doceniam, że poszedł). Ale okazało się, że ja potrzebuję czasu, aby sobie to wszystko poukładać. Całą noc się przebudzałam i słyszałam w głowie na przemian dwie piosenki i nie mogłam zrozumieć co tam się stało.
Gdy na drugi dzień W. włączył mi teledysk do Shallow pierwszy raz obejrzałam go zupełnie inaczej. Zaczęłam dostrzegać to, co przed obejrzeniem filmu nie było dla mnie widoczne. Tę radość w jego oczach i świadomość jak bardzo zgasły. I że zgasły tak niepotrzebnie i to przez ludzką chciwość. Zalałam się łzami jak głupia, a W. mówił „przecież to tylko film”. Film, fakt. Ale takie rzeczy się dzieją, a tam tak idealnie to wszystko zostało przedstawione. Chyba jeszcze długo tak będę reagować na tę piosenkę. I na jeszcze jedną…
Pamięta ktoś jeszcze o tekście z początku wpisu? Gdy film dotarł do kulminacyjnego momentu, to doznałam szoku, moje myśli zaczęły krążyć jak oszalałe! Przedziwne procesy zachodziły w głowie. Znam to! Wcześniej W. pytał się czy jest to film oparty na faktach – stanowczo powiedziałam, że nie. Ale w tym momencie byłam już pewna, że jest. Przecież słyszałam już to kiedyś. Dokładnie te same słowa. Serce zaczęło mi walić, nie wiedziałam co się dzieje. I dopiero zrozumiałam, że wtedy w samochodzie nie słyszałam koncertu, tylko końcowy fragment filmu. Dobrze, że włączyłam radio tak późno, bo tym jednym wstępem zdradziliby mi całe zakończenie filmu. Gdy słuchałam tej piosenki na YT nie robiła na mnie wrażenia. Ale wtedy w samochodzie i na koniec filmu… Miazga.
Koniec.
Cóż mogę rzec na koniec? Czekałam na film kilka miesięcy. Dla samej strony muzycznej – warto było. Fabuła – jak na amerykański film przystało. Zakończenie – zrobiło we mnie niezłą sieczkę. Jeszcze trochę czasu minie nim zapomnę i dojdę do siebie 😉 Czy polecam? Powiem inaczej – W.. się tam nie odnalazł – pewnego rodzaju romansidło, w tle z muzyką, która go nie porywa. I jeżeli boicie się, że stracicie czas i kasę, to polecam kilka razy przesłuchać ścieżkę pamiętając, że to śpiewa Stefani Joanne, a nie Lady Gaga. A jak już muzyka Was uwiedzie, to film na pewno Was zaskoczy. Ja nie żałuję. Nawet tego, że teraz będę dochodzić do siebie przez trochę 😉
P.S. od Mikołaja dostałam soundtrack z filmu 😀
To ciekawe ze zestawiłaś recenzje tych 2 filmów tak jeden po drugim. Czy zastanawiałaś się kiedykolwiek dlaczego Stefani Joanne Angelina Germanotta wybrała soobie przydomek artystyczny Lady GAGA. Jeśli nie to mam taka ciekawostkę dla Ciebie „Lady Gaga
From her name — a play on the Queen hit “Radio Ga Ga” — to her larger-than-life stage persona, Lady Gaga has spent much of her career continuing the legacy of bombast that Queen and Mercury built their name on. Mother Monster even collaborated with May (who had electric-guitar duties) on the Born This Way single “You & I,” which just so happens to sample „We Will Rock You.”” https://www.youtube.com/watch?v=yiCDmPzJI28
Hehe, nie zwróciłam na to zestawienie uwagi 🙂 Zbieżność premier w kinie.
Tak, gdzieś mi się tam kiedyś obiło to o uszy, ale nie będąc fanką Gagi średnio mnie interesowała geneza powstania jej pseudonimu 😀