Wigilia

Pierwszy raz od tylu lat, ile chodzę po tej ziemi, a na początku to nawet nie chodziłam, spędzałam Święta Bożego Narodzenia z dala od domu. Od rodziny. Nie był to celowy zamysł, w końcu nie mam powodów by uciekać w tym czasie na drugi koniec świata, chociaż każdy wie, iż bywa to bardzo gorący okres. I to nie ze względu na pogodę w ostatnich latach. Tak po prostu wyszło.

Początkowo myślałam, że to całkiem spoko pomysł, zabierzemy ze sobą choineczkę, zrobimy stroik, na jedzenie wigilijne nie liczyłam, ale za to Messenger miał nas połączyć przy wigilijnym stole. Z jednej strony wyobrażenia, a z drugiej brutalna rzeczywistość. Czyli jak zawsze, ze wszystkim.

Zapowiadało się całkiem dobrze. Gdy przyjechaliśmy do Bangkoku na tydzień przed wigilią, zaskoczyła nas ilość przystrojonych bombkami i światełkami choinek. Gdzieniegdzie dało się słyszeć z głośników świąteczne piosenki śpiewane w oryginale lub przerobione na tajską wersję. Co prawda pogoda i lejący się z nieba żar bardzo skutecznie oszukiwały nasze zmysły i podświadomość płatała nam psikusa podpowiadając co chwilę, że to środek lata.

24. grudnia nic nie wyglądało jak należy. Co prawda w wieczór poprzedzający wigilię przygotowaliśmy nasz świąteczny kącik, puściliśmy z YouTube kolędy i nucąc pod nosem oszukiwaliśmy siebie, że wszystko jest tak, jak być powinno.

W wigilijny poranek, zerwaliśmy się wraz ze wschodem słońca, czyli ok. 6:30 i o 7 (kiedy jeszcze słońce nie pokazywało się ze swej prażącej strony) byliśmy na plaży z całym ekwipunkiem. Dodam tylko, że 7 tam, to 1 w nocy w Polsce, więc chyba byliśmy pierwszymi osobami dzielącymi się opłatkiem. Trochę wyglądaliśmy dziwnie, gdy wystrojeni – ja w dzierganą kieckę, W. w biały T-shirt i świąteczny, grający krawat – maszerowaliśmy przez nieudeptaną jeszcze po nocy plażę, po to, by ulepić z piasku bałwana i pokryć go sztucznym śniegiem. Obok ustawiliśmy resztę naszego świątecznego wystroju, przy wtórze kolęd odprawiliśmy modły, podzieliliśmy się opłatkiem, zrobiliśmy milion zdjęć i byliśmy gotowi do porannej kąpieli w chłodnym jeszcze morzu.

Czekając na Pierwszą Gwiazdkę 😉

P.S. oczywiście po „wigilii” posprzątaliśmy cały „śnieg”. Został tylko Pan Bałwan.

Śniadanie nasze przypominało raczej śniadanie wielkanocne – jajecznica na boczku, ale zbyt dużego wyboru nie mieliśmy. Obiad był już bardziej świąteczny, bo niby coś tam z ryby miał 😉

Pan Kreweta (czyt. Tajski Karp)

W jednym z Punktów Informacyjnych wyczytaliśmy, że wieczorem odbędzie się wspólne świętowanie – jedyne 750 Batów od osoby (mniej niż 100 zł). Harmonogram imprezy zgoła jednak różnił się od tego do czego przyzwyczaiły nas lata tradycji.

Gdyby to był Sylwester…oooo, to tak!

Gdy zapadł zmrok (tuż przed 18) nie pozostało nam nic innego, jak oddać się czynności znanej ludziom chyba na całym świecie: oglądaniu Kevina 🙂

Wigilijne połączenie miało nastąpić o 22, no więc ciągle mieliśmy jeszcze kilka godzin do zagospodarowania. A akurat tego dnia, jak na złość, nasze zmęczenie okazało się przeogromne. Zwykle siedzenie do północy było normalne, ale chyba poranna pobudka, emocje i dużo aktywności wypłukały z nas siły już o 18, więc wytrwać do 22 było ogromnym wyzwaniem. Mimo, że głowa opadała co kolejną przeczytaną stronę książki – trwałam! Tuż przed 22 wcisnęłam znowu siebie w dzierganą, grubą sukienkę i czekałam (podsypiając co chwilę).

A tymczasem, 8 000 km ode mnie – wieczór jak co roku – bieganie, gotowanie, strojenie, pęd i kolędy w tle. Prawdziwy świąteczny klimat (tylko śniegu brak). Pewnie było jak co roku: „trzeba już jechać po dziadków!” „trzeba ułożyć prezenty pod choinką”. Wszyscy wystrojeni mówią jeden przez drugiego. A czas płynął spokojnie. Wszystko było jak być powinno. Godzinę po wyznaczonej porze cały ten tradycyjny chaos ucichł, by ustąpić miejsca innej, zdecydowanie starszej tradycji.

Wtedy ze snu wybudził mnie głośny i jakże charakterystyczny dźwięk mówiący, że po drugiej stronie linii telefonicznej, zwanej Messengerem, czeka na mnie cała moja rodzinka. Od dawna już nie miałam na sobie sukienki, która zdecydowanie swą grubością nie pasowała do panującego klimatu i zamieniłam ją na lekką, mało elegancką koszulkę na ramiączkach. Zaspana, rozczochrana próbowałam pozbierać myśli i przynajmniej stwarzać pozory żywo zainteresowanej tym wydarzeniem. Cała moja wizja legła w gruzach. Skończyło się na szybkim: „najserdeczniejsze życzenia” z każdym z członków rodziny i „papa”. Jeszcze dobrze nie wybudzona, zgasiłam światło i poszłam spać.

Tyle było z mojego świątecznego klimatu, z pięknych wizji i mody spędzania świąt z dala od rodziny i to jeszcze w ciepłym kraju, w którym zamiast śniegu, z nieba leje się żar. Zdecydowane NIE! No ale cóż…czasu się nie cofnie, ale wiem, że już raczej nigdy* nie wpadnę na tak genialny pomysł, nawet gdyby to znowu miał być po prostu niefortunny zbieg okoliczności. Never again.

Mam za to nadzieję, że przynajmniej Wasze święta były prawdziwie rodzinne i dokładnie takie jakie miały być.

*raczej nigdy – życie nauczyło mnie, że: nigdy nie mów „nigdy” 😉

WIGILIJNY DOBRY UCZYNEK
Gdy dochodziliśmy do miejsca na plaży, gdzie mieliśmy rozstawić nasz „wigilijny stół” wybiegła na nas sfora psów i w swej agresji pogoniła jednego, zastraszonego wgłąb morza. W. uważał, że pieski dobrze się bawią i rozradowany przyglądał się ich rozszczekany mordkom, z których wystawały białe kły. Dopiero na moją sugestię, że nie jest to świąteczna obrzucanie się śnieżkami – zareagował. Rozgonił agresorów, chociaż trochę musiał krzyczeć i udawać, że rzuca kamieniami zanim zgraja odpuściła. Wystraszona psina jeszcze przez chwilę stała w wodzie i co chwilę była zalewana falami. Jak się psiak upewnił, że nic mu już nie grozi, ciągle czujny, pobiegł wzdłuż plaży w przeciwnym kierunku niż pogoniona sfora.

Swoją drogą jest to fascynujące, że psy na całym świecie reagują na te same ruchy i wiedzą, że „rzucanie kamieniem” nie wróży nic dobrego 😉