Stali bywalcy pewnie kojarzą moje rozdwojenie jaźni w kwestii postrzegania spraw w dzień i w nocy. Mniej więcej tego będzie dotyczyć poniższy wpis. Można się zatem przygotować na dreszczowiec z psycholami i mordercami w roli głównej.

Cała historia rozegrała się w Olsztynie. Stosunkowo krótki epizod mego życia związany był właśnie z tym miastem. W owym czasie przyjechali do mnie rodzice w ramach wakacyjnego wypoczynku.

Traf chciał, że na tę wizytę nałożyło się bardzo ważne wydarzenie w z zakresu kultury masowej! Otóż do kin wszedł film z Kevinem Costnerem i Demi Moore. Mr Brooks miała to być opowieść o człowieku dobrze sytuowanym, który borykał się z mało powszechnym (przynajmniej taką mam nadzieję) problemem – otóż jego bardzo stanowcze i silne mentalnie alter ego uwielbiało mordować. A ponieważ samo miało z tym techniczny problem, to musiało wymuszać pewne zachowania na panu Brooksie. Piękny obraz walki wewnętrznej – porażki i sukcesy.

Tematyka filmu oraz fakt, że to Kevin sprawiły, że razem z mamą postanowiłyśmy spędzić wieczór w multipleksie. Tato ewidentnie nie wyraził zainteresowania, więc musiałyśmy dokonać wyboru między tymi dwoma mężczyznami.

Tym razem Robin Hood wygrał i zadecydowałyśmy o pozostawieniu naszego tetryka  w domu i zrobieniu sobie babskiego wieczoru.

Jak na babski wypad przystało, został on połączony z zakupami. Udałyśmy się zatem do nowo wybudowanej galerii handlowej, w której znajdowało się kino. Zaczynał się piękny, letni wieczór. Samochód zaparkowałyśmy na dzikim parkingu dosłownie dwa kroki od galerii. Znałam to miejsce, ponieważ często sobie tamtędy skracałam drogę. Trzeba było tylko przebyć wąską, niezagospodarowaną jeszcze uliczkę i było się w galerii. Nic trudnego, a tym sposobem miało się darmowy parking.

Szczerze mówiąc nie pamiętam czy ostatecznie coś kupiłyśmy, ale szał zakupowy był i wprawił nas w wyśmienite humory. Gdy zbliżała się godzina seansu – powiedzmy 21, udałyśmy się do części kinowej. Oczywiście wyposażyłyśmy się w mega zestaw popcornu z colą i w szampańskich Znalezione obrazy dla zapytania popcorn gifnastrojach udałyśmy się do wskazanej sali. Rozsiadłyśmy się na swoich miejsca i zajadając popcorn czekałyśmy na przybycie pozostałych widzów.

Światła zgasły oznajmiając, że zaczyna się blok reklamowy, a towarzystwo rozrosło się o dodatkowe trzy osoby. Dwa rzędy przed nami siedział pan w średnim wieku, a w ostatnich rzędach jakaś para. Nie zapowiadało się na zwiększenie grona oglądających. Średnio nas to przejęło, bo nie poszłyśmy tam na podryw 😉 tylko na film, którego już nie mogłyśmy się doczekać.

Nie tracąc dobrych humorów zaczęłyśmy chłonąć przedstawiane nam obrazy. Czasem nawet za bardzo. Nie wiem czy w filmie był tekst, że co 5 osoba ma podobne skłonności do bohatera, czy sama to wymyśliłam, ale zaczęłyśmy liczyć od góry i wyszło nam, że ów pan przed nami, to seryjny morderca. W ciągu najbliższych 2 godzin jeszcze parokrotnie porównałyśmy jakieś skrajne zachowania/cechy do naszego towarzysza i ogólnie było bardzo wesoło.

Zakupiona mega porcja przerosła nasze możliwości albo po prostu tak byłyśmy wciągnięte w to, co działo się na ekranie, że nie skończyłyśmy jej. Dlatego gdy film się skończył musiałyśmy zabrać niedojedzone i niedopite resztki ze sobą. W trakcie próby wygramolenia się z sideł pustych foteli bawiłyśmy się dalej w naszą  zabawę: zdemaskować naszego psychola. Zaczęłyśmy się dalej nakręcać i żartować, że zaraz się gdzieś na nas zaczai. Kompletnie nie byłyśmy świadome tego, że wątek owego mężczyzny miał do nas powrócić – w najmniej przyjemnym dla nas momencie. W tym szale wypadły nam pojemniki z colą i resztkami popcornu. To jeszcze bardziej nas rozbawiło – stare a głupie. Zebrałyśmy szybko dowody zbrodni i uciekłyśmy licząc, że nikt tego nie widział.

Gdy tak kroczyłyśmy wzdłuż rzędu zamkniętych stoisk sklepowych galerii, śmiejąc się z tego co przed chwilą odbyło się z naszym udziałem, uświadomiłam sobie coś przerażającego! Doszło do mnie, że gdy opuścimy mury tego molocha, to nie przywita nas to samo letnie słoneczko, ale chłód nocy. Noc sama w sobie nie jest zła. No chyba że trzeba pójść w ciemną uliczkę po samochód, a przez ostatnie 2 godziny karmiło się chorymi żartami i wizjami psychopatów z rozdwojeniem jaźni.

Tato telefonu nie miał, więc nie mogłyśmy wezwać posiłków. A nawet jakby miał, to powiedziałby, że nas pogrzało i że chyba jesteśmy chore jak myślimy, że w środku nocy będzie po nas jechał taksówką czy autobusem, bo sobie coś ubzdurałyśmy. Byłyśmy więc zdane tylko na siebie. Oczywiście w głowie miałyśmy naszego kompana z sali kinowej – nie było to wspomnienie, które nas ukoiło.  Zaczęłyśmy schodzić w  dół ścieżką, która miała nas doprowadzić do uliczki i naszego dzikiego parkingu. Nieustannie się rozglądałyśmy. Łomoczące serce utknęło w przełyku, a to jeszcze bardziej usztywniało nam ciała.  Wymazałam z pamięci sam moment dopadnięcia samochodu (chyba był to za duży szok, żeby to pamiętać). Wiem, że jak już siedziałyśmy w nim i byłyśmy bezpieczne i zamknięte od środka, to dobry humor powrócił. Nie na długo jednak.

Po dojechaniu do domu, trzeba była zaparkować, wysiąść i dojść do klatki, która na marginesie, też nie wydawała się być przyjaznym miejscem (przynajmniej wtedy). No nic – możemy liczyć tylko na siebie, nie ma więc co się mazgaić. Wychodzimy i miejmy to z głowy.

Na parkingu, który był w głębi podwórza było ciemno. Jedynie jakieś niemrawe światło dochodziło od oddalonej latarni. Pocieszała nas myśl, że jest tam ustawiona fotokomórka i jak tylko znajdziemy się w jej zasięgu, to pochłonie nas jasność. Trzeba było tylko tam dotrzeć. Gdy byłyśmy jeszcze kawałek od „jasnej strefy” światło się zaświeciło. Bynajmniej nie wzbudziło to w nas radości, bo system działający na ruch nie włącza się ot-tak, po prostu. Oczywiście strach zagościł w naszych głowach. Zatrzymałyśmy  się na moment i niemal w bezruchu zaczęłyśmy się tępo wpatrywać w oddaloną łunę światła.  Nasze przerażone oczy niczego tam nie dostrzegły. A że nie było innej drogi do domu, to uruchomienie fotokomórki zgoniłyśmy na rezydujące tam koty.

Jakoś udało się nam dotrzeć do klatki. Jedna próbowała otwierać drzwi kluczem, a druga stała na czatach, czy nikt nie zechce zajść nas od tyłu. Ku naszemu zdziwieniu nic się zadziało. Mimo wszystko dopadłyśmy drzwi mieszkania tak, jakby ktoś nas gonił. Nie pamiętam już kiedy wcześniej z taką ulgą przekręcałam łucznik w drzwiach.

Jaki by tu morał zarzucić? Na myśl przychodzi mi tylko to:

„O większego trudno zucha,
Jak był Stefek Burczymucha,
– Ja nikogo się nie boję!
Choćby niedźwiedź… to dostoję!
(…)
Idzie ojciec, służba cała,
Patrzą… a tu myszka mała
Polna myszka siedzi sobie
I ząbkami serek skrobie!…”

————————————————

A co do samego filmu – mnie się podobał. Później jeszcze parę razy do niego wracałam. Nie wiem czy to za sprawą Costnera i Demi czy ogólnie spodobała mi się forma w jakiej został zrobiony (a może po prostu sentyment i wspomnienie wydarzeń, które jemu towarzyszyły). Tak naprawdę do samego końca nie wiadomo jak się film skończy. Można się także złapać na tym, że się czuje sympatię do głównego bohatera, który jakby nie patrzeć jest mordercą. Nie jest to może twórczość wysokich lotów, dająca do myślenia i skłaniająca do zmiany swojego życia, ale ja go polecam. Można tam też zobaczyć w odmiennym, bo poważnym wcieleniu znanego z komediowych ról Danego Cooka (Dziewczyna mojego kumpla, Ja cię kocham a ty z nim itd.). Mnie on tam urzeka 🙂

Każda wzmianka o tym filmie przywołuje u mnie i u mamy wspomnienie tamtej nocy. Oczywiście po latach, jest to wspomnienie z kategorii tych miłych.

P.S. to już jest chyba tradycją, że pokłosiem moich wpisów jest sentymentalna podróż. Dzisiaj też odpaliłam mapę i przemaszerowałam ulicami Olsztyna, którymi się przechadzałam w tamtym czasie. Bardzo płynnie z mapy przeszłam do przeszukania informacji odnośnie mojego promotora i jakoś tak mi się miło zrobiło 🙂

Może Was też zmotywuje to do wirtualnej wycieczki po mieście, w którym dawno nie byliście.