Od jakiegoś już czasu Jarmarki Bożonarodzeniowe przypominają mi o pewnej traumie. A że jesteśmy po okresie jarmarkowym, to temat jest dość świeży i sama myśl o jednym ze stoisk przyprawia mnie o mdłości. Dosłownie. Zero w tym przesady.
O co chodzi? To może zacznę od początku.
W jedne z wakacji zahaczyliśmy o czeskie Brno i tam skosztowałam langosza. No po prostu przepyszne, obrzydliwie tłuste coś z mąki przennej, posypane ogromną ilością startego sera i wysmarowane masłem czosnkowym. Samo zło! ale jakie pyszne… A przynajmniej tamta wersja tak strasznie mnie urzekła. W każdym razie od powrotu do domu cały czas chodziło za mną wspomnienie jego smaku. Do tego stopnia chciałam powrócić do tego doznania, że postanowiłam sama przygotować swojego własnego langosza. Tym bardziej, że nie jest to żadne rocket science. Znalazłam idealny przepis. Tylko ciągle brakowało albo czasu albo któregoś ze składników.
No i tak, ten wspaniały plan odwlekał się z dnia na dzień, żeby ziścić się w najmniej odpowiednim momencie. Chociaż…jak patrzę na to z perspektywy czasu, to może w najlepszym(?) W każdym razie nieszczęściliwie, moje podboje kuchni węgierskiej nałożyły się z powrotem z Berlina od znajomych (K. F. i A. pozdrawiam :D). Pech chciał, że nasi gospodarze walczyli w czasie naszej wizyty z mało przyjemnymi objawami grypy żołądkowej. Udało nam się jednak w zdrowiu przetrwać weekend i w pełni formy wrócić do domu.
Na wszelki wypadek w poniedziałek z samego rana podzieliłam się z moją *Wspaniałą*jeszcze wtedy*Managerką* (K. czy tym razem ładniej Cię opisałam?) obawami, że mogę na prawo i lewo rozdawać jelitówkę. Momentalnie zostałam odesłana do domu.
Cały dzień zarówno ja, jak i W. czuliśmy się dobrze, więc wieczorem nadeszła ta długo wyczekiwana chwila!
Ciasto wyrosło pięknie. Masło wymieszane z dużą ilością czosnku czekało na swoją kolej. A w misce pachniał starty żółty ser. No i ta ogromna ilosć oleju podgrzewanego na patelni… Ostateczny efekt był bardzo na plus. Pomijając ilosć tłuszczu jaką to miało w sobie, to wszystko się pięknie ze sobą skomponowało. Oczywiście porcja, którą przygotowałam była za duża do przejedzenia we dwie osoby, więc i ciasto i masło czosnkowe zostawiłam na jutro. O ile ja odpadłam po obżarstwie, tak W. pozawolił sobie na szybką kolejkę tequili.
Noc przyszła cicho i spokojnie. Niczego niepodejrzewający zasnęliśmy w przekonaniu, że rano obudzi nas brzęczenie budzika. Kto by pomyślał, że można zatęsknić za tak znienawidzonym dźwiękiem, który oznajmia „twoja noc dobiegła końca”. Tej nocy oddalibyśmy wiele, aby to właśnie budzik nas budził!. Niestety… Kto kiedykolwiek miał grypę żołądkową, ten wie jak bardzo wyniszczający jest to okres. Nie zagłębiajmy się w szczegóły.
Gdy uświadomiłam sobie, że jest już dzień i przeżyłam tę noc, weszłam do kuchni. I niestety – szybciej z niej wyszłam, a jeszcze szybciej wpadłam do łazienki. Unoszący się zapach oleju i ciasta, wymieszany z zapachem czosnku wywołał zdecydowanie mało przyjemne wspomnienie nocy. Okazało się, że W. ma bardzo podobnie i wystarczy sama myśl o langoszu, żeby poczuć mdłości. U niego doszło jeszcze do jednego negatywnego skojarzenia. Samo spojrzenie na butelkę tequili powodowało bardzo podobne reakcje.
A co mają do tego wszystkiego Jarmarki Wrocławskie? Co roku jest tam stoisko z langoszami, których zapach roznosi się na kilka metrów. Mało tego. Gdy przygotowywałam ten wpis musiałam przejrzeć galerię ze zdjęciami langosza. Sam widok jego na obrazku wywoływał we mnie odruchy wymiotne…
gdy wiesz, że jest nawet najmniejsza szansa, że dostaniesz grypę żołądkową, to nigdy, ale to przenigdy nie rób sobie tłustej, obfitej kolacji i nie zapijaj jej takim alkoholem, którego jeszcze kiedyś w życiu chciałbyś spróbować 😉
Już chyba nigdy w życiu nie spóbuję langosza, bo chociaż minął ponad rok, to ciągle na myśl o nim jest mi niedobrze. A przecież to nic innego jak cała masa tłuszczu i węglowodanów. Inaczej pewnie kilka razy bym jeszcze po niego sięgnęła 😉