Są w życiu każdego z nas takie momenty, o których chcielibyśmy zapomnieć. Najlepiej jakby można było je wymazać z głowy. A jeśli to jest niemożliwe, to chociaż na wieki wieków zachować to dla siebie i z nikim się tym nie dzielić. I tak miało być w tym przypadku. Ta historia miała nie ujrzeć światła dziennego, a już na pewno nie miała trafić tutaj.

Przez lata starałam się żyć tak, jakby to się nie wydarzyło. Wstyd i chęć strzelenia sobie w buźkę za głupotę sprawiały, że każde tego wspomnienie wywołuje u mnie niemiłe uczucie. Pomyślałam więc, że podzielę się tym z Wami jako pewną formą przestrogi. A to, w konsekwencji, pozwoli mi rozliczyć się z przeszłością i wreszcie będę mogła zapomnieć!

Marne to pocieszenie, ale może choć trochę tłumaczy mnie fakt, że wtedy, bardzo powoli, wchodziłam w dorosłe życie i nie do końca byłam świadoma i przygotowana na niebezpieczeństwa czające się tuż za rogiem.

Rzeczona historia wydarzyła się wiele lekcji grubej skóry i twardego tyłka temu. A dokładnie wtedy, gdy szczęśliwa zaliczeniem pierwszego semestru jechałam do domu na zasłużony wypoczynek. Aby rozpocząć ferie musiałam przebyć wzdłuż niemalże cała Polskę. Wcześniej już parokrotnie pokonywałam tę trasę, ale tym razem miałam troszkę inne połączenie. Zwykle dworzec autobusowy jest w pobliżu PKP, ale jest jedno miasto, w którym te dwa punkty są od siebie oddalone (to znaczy może jest takich miast więcej, ale ja znam jedno).

Gdy zakończyłam najdłuższą i najbardziej nużącą część trasy i zostało mi już tylko dojechać na dworzec PKS, a stamtąd już tylko dwie godziny busikiem do domu – straciłam czujność. Jak kierowca samochodu w czasie ostatnich kilometrów dzielących go od celu.

Parokrotnie pokonywałam wcześniej ten odcinek, ale zwykle w odwrotnym kierunku i to w dużych odstępach czasu. Dlatego dla bezpieczeństwa usadowiłam się przy kierowcy, aby w razie jakiś wątpliwości dopytać go o dworzec. I niestety musiałam skorzystać z koła ratunkowego, bo autobus jechał okrężną droga i trochę mnie to zdezorientowało.

Kierowca powiedział, że da mi znać jak będziemy się zbliżać. Ale zaraz zza moich pleców wyłoniła się dziewczyna – na oko około trzydziestki. Powiedziała, że też jedzie na dworzec i mi pomoże się zabrać z bagażem. W sumie w momencie jak to mówiła rozpoznałam okolice dworca i nie potrzebowałam już pomocy, ale głupio było odmówić…

Z torbami sobie sama poradziłam, ale towarzyszki pozbyć się nie umiałam. Zwłaszcza po tym, jak powiedziałam gdzie jadę, bo stwierdziła, że jedzie w tym samym kierunku. Niosła dwie torebki. Jedna typowo damska, a druga to coś w rodzaju małej torby podręcznej. Gdy wchodziłyśmy do gmachu dworca poprosiła mnie, abym potrzymała na chwilę jedną znich (tę większą), bo musi wyjąć coś z drugiej. Bez problemu jej pomogłam. Gdy podeszłyśmy do kas okazało się, że autobus odwołany z powodu śnieżycy, a busy, to prywaciarze, więc jeżdżą jak chcą, więc trzeba sprawdzać osobno. Poszłyśmy na pierwsze stanowisko i okazało się, że jeden nie przyjechał, a kolejny według rozkładu miał być za godzinę czy dwie. Moja towarzyszka zaproponowała abyśmy poszły na herbatę do pobliskiego baru. Średnio mi to pasowało, ale aby nie marznąć przystałam na to.

Moja kompanka (bodajże Monika) gadała jak najęta. Dość szybko dowiedziałam się, że w ostatnim czasie została parokrotnie okradziona. I że muszę być dobra, bo mi zaufała i dała potrzymać torbę z dużą ilością gotówki. Pomyślałam, że to głupota, że to zrobiła i że mi o tym powiedziała. Ale ta jej wylewność nie dała mi wtedy do myślenia.

W międzyczasie dostałam ogromny zastrzyk wiedzy – że pochodzi z miejscowości nieopodal mojego miasta. Że jej mama jest prezesem banku (trochę mi to nie współgrało z jej przetłuszczonymi włosami, ale żyła na swój rachunek, więc mama miała na nią mały wpływ). Nie pamiętała z nazwiska ludzi, których ja kojarzyłam z jej miejscowości.

W natłoku wypluwanych przez nią słów, zadawane mi pytania zdawały się być jedynie niewinnymi podtrzymywaczami konwersacji. Dlatego może mało chętnie, ale mimo wszystko na nie odpowiadałam. Z czasem dostała ode mnie informacje, że komórkę (byle jaką, ale jednak) trzymam zawsze przy sobie, portfel w torebce, a aparat w walizce. Miało to być zabezpieczenie przed kradzieżą jednej z toreb.

I tak sobie dyskutowałyśmy, aż przyszedł czas ewentualnego przyjazdu busa. Ponieważ nie było pewne czy się pojawi najlepiej było pójść sprawdzić i wrócić po torby. Nie pamiętam teraz jak argumentowałam, że ja pójdę sprawdzić. Pamiętam, że to była moja decyzja. Moja torebka leżała na walizce, a komórka była w kieszeni. Monika zapytała się mnie czy się nie boję tak nosić komórki przy sobie, czy nie lepiej mieć ją w torebce? Powiedziałam, że nie i wyszłam sprawdzić busa.

Zaraz po wyjściu dość stanowczy głos w mojej głowie (nie wnikam czy to intuicja czy Anioł Stróż) bardzo głośno mi powtarzał: „wróć się! idź po torebkę! wróć!!!” nie to, że go zlekceważyłam tak po prostu. Zanim się go nie posłuchałam przeprowadziłam z nim dialog: „no ale jak to będzie wyglądać, że jej nie ufam?” „a dlaczego niby masz jej ufać? WRÓĆ SIĘ” „ona mi zaufała”

No i po tak uargumentowanej decyzji poszłam. Chociaż cały czas część mnie wyrywała się, aby tam wrócić.

Teraz już nie pamiętam czy bus stał czy nie. Na pewno wróciłam do baru i nie zastałam tam mojej kompanki. Moja torba i torebka leżały obok baru (a nie przy naszym stoliku). Naiwnie założyłam, że Monika poszła do łazienki, bo wcześniej rozmawiałyśmy o tym. Usiadłam i w tej swej naiwności czekałam. Minęło dobrych kilka minut zanim doszło do mnie, że ona nie wróci i lepiej żebym nie zaglądała do torebki… (żeby nie było – zajarzyłam szybciej niż porzucony piesek). Zajrzałam do torebki – portfel był. Niechętnie go otworzyłam i zobaczyłam, że dokumenty są, ale jedyne 20zł, które miałam na bilet, zniknęły.
Bałam się zajrzeć do torby. I słusznie. Bo gdy to zrobiłam, to aparatu , który kupiłam kilka miesięcy wcześniej, nie znalazłam tam, gdzie go zostawiłam. Ani nigdzie indziej. Przez głowę przeleciała mi myśl i uczucie ulgi spłynęło mi po sercu, bo nie powiedziałam jej o dużej ilości srebra w postaci biżuterii, którą w tamtych czasach woziłam wszędzie ze sobą.
Łzy napłynęły mi do oczy, ale nie pozwoliłam sobie na płacz, bo wiedziałam, że to moja wina. Moja. I mojej naiwności. Gdybym miała w sobie chociaż odrobinę asertywności, to jej sztuczki i książkowe metody zamydlania oczu, na nic by się zdały. Gdybym wróciła wtedy gdy zmuszał mnie do tego Głos, to przyłapałabym ją z łapami w mojej torbie…

Uprosiłam kierowcę busa, żebym mogła zapłacić na miejscu. Zadzwoniłam do taty, poprosiłam żeby po mnie wyszedł i opowiedziałam co się stało. Było mi tak strasznie przykro i jeszcze bardziej głupio. Nie poszłam na policję. Nie dlatego, że się wstydziłam, ale dlatego że chciałam jak najszybciej trafić do domu. A poza tym mój aparat na pewno już leżał w jakimś komisie.

Nie pocieszała mnie opinia innych wysnuta na bazie moich opowieści, że to fachowiec i na pewno nie byłam pierwszą i też nie ostatnią. Nie było to dla mnie żadne tłumaczenie. Gdybym była troszkę bardziej ostrożna i czujna. Gdybym ufała głosowi w mojej głowie (chociaż raz miał rację), to nie byłoby tej całej sytuacji. Tym bardziej, że jak już analizowałam to wszystko bez emocji, to dostrzegałam wiele nieścisłości i punktów, które mogły mi dać do myślenia. Ale nie! naiwność i opinia obcej osoby zgubiły mnie.

Przez lata nauczyłam się żyć z tym upokorzeniem przed samą sobą i nawet się już z tym pogodziłam. Jakieś 5 lat od feralnej podróży dostałam się na kurs właśnie w tym mieście. Jedna z uczestniczek do złudzenia przypominała tamtą kobietę. O ile oczywiście mogłam ufać mojej pamięci. Ale nawet imię i przetłuszczone włosy się zgadzały. Miałam nawet ochotę się jej zapytać czy to ona. Ale co miałam powiedzieć? „Hej, to ty pięć lat temu mnie okradłaś?”. Nie miało to najmniejszego sensu. A że była całkiem spoko, to możemy to przyrównać do epizodu z Przyjaciół. Hasło: Monana. Powinno to powiedzieć wszystko miłośnikom Friendsów, a niemiłośnicy i tak nie zrozumieją 😉

Dzisiaj już bym się tak nie dała. Życie, lata doświadczeń niestety mnie nauczyły, że nie każdemu można ufać, bo świat jest pełen takich Monik i takich Aś czekających na zostanie oszukanymi. I że ważniejsze od tego co myślą o nas obcy jest to, co my myślimy o sobie.

” Miał dziesięć lat
– Jasny Książę Małych Spraw.
Z uśmiechem w życie wszedł,
Zmienić chciał cały świat.
Upłynął czas, parę lat przybyło.
Już nie śmieje się, życie go zmieniło”
(Robert Gawliński „Cherman”)