To było do przewidzenia jeszcze przed lądowaniem na JFK, że ciche i klimatyczne dzielnice Brooklinu czy Queens  urzekną mnie bardziej niż tłoczna centralna część Manhattanu. I rzeczywiście tak było. Ceglane domki z drabinami drogi przeciwpożarowej skradły moje serce i mnóstwo miejsca na moim aparacie.

Najbardziej charakterystyczna część NY czyli Time Square i przelewające się setki młodych, starych, bezdomnych, szklane wieżowce i miliony świateł zrobiło zaś na mnie dokładnie takie wrażenie jakie miało zrobić – odhaczone, dziękuję 😉 

Gdy na planie zwiedzania pojawił się punkt „Brooklyn Bridge” poszłam z takim samym nastawieniem – odhaczyć.
Wędrówkę w stronę stale żyjącego Manhattanu rozpoczęliśmy od spokojnych uliczek Brooklynu, w których oczywiście się zakochałam i nie miałam zbyt wielkiej ochoty iść w stronę światła. No ale nie wypadało inaczej.

Most przywitał nas szerokim chodnikiem z częścią dla pieszych i rowerzystów. Było jeszcze jasno. Widok Manhattanu nie robił wrażenia, a konstrukcja mostu – no cóż, nic specjalnego. Tłum ludzi idących w jedną czy drugą stronę, para nowożeńców na sesji ślubnej, jeżdżący jak wariaci rowerzyści i w tym wszystkim my. A raczej ja próbująca się odnaleźć i dostrzec coś wyjątkowego.

Robiłam zdjęcia, rozglądałam się na strony. I nic. Gdy doszliśmy do połowy Mostu zaczynało zmierzchać. Zrobiłam jedno czy dwa zdjęcia i zaczęłam dostrzegać urok tego miejsca. Ciężko mi opisać, co tak naprawdę zrobiło na mnie wrażenie.
Postanowiliśmy poczekać aż się ściemni i zabłysną latarnie. Rozsiedliśmy się pod jednym z potężnych filarów, wyciągnęliśmy prowiant (krakersy i przelane do butelki po soku czerwone wino ;)) i czekaliśmy na zmianę scenerii.
Zmrok nadchodził powoli. Obok nas przewijały się kolejne setki zwiedzających mówiących w przeróżnych językach. Część robiła zdjęcia na tle Manhattanu, cześć próbowała uchwycić bardzo odległą posturę Statuy Wolności. A my czekaliśmy.
Gdy po jakichś 30 minutach jedzenia, przerabiania zdjęć, notowania kolejnych ciekawostek, podniosłam głowę, ujrzałam coś niesamowitego. Tego się nie da opisać. Tego nie oddaje żadne zdjęcie. Tego już nawet nie jest w stanie odtworzyć moja wyobraźnia.
Miliony świecących punktów tworzących bliżej nieokreślony kształt. Gdy przechodziliśmy na drugą stronę Mostu perspektywa się zmieniała, układ mostu się zmieniał. Ciągle wyglądało to niesamowicie.

Chciałam aby ten widok się nie kończył. Niestety prawdą chyba jest, że nic nie trwa wiecznie. Tak przynajmniej było w przypadku tej chwili. Każdy krok w stronę Manhattanu przybliżał do nas światła. Kształty stawały się bardziej wyraźne i do mózgu zaczęło docierać, że to, czym się przed chwilą tak zachwycał, to nic innego, jak to, czego tak w NY nie lubi.
Muszę jednak przyznać, że dolna część Manhattanu, okolice Wall Street pozytywnie mnie zaskoczyły. Nie było tego morza głośnych wielbicieli nocnego życia. Nie było nieustannych klaksonów zirytowanych kierowców. I przede wszystkim, nie było smrodu wytwarzanego przez ogrom śmieci zlanych wodą.

Znak do nieba

Może udało się Wam wyłapać na zdjęciu łuny światła nad Manhattanem. To nie jest efekt uzyskamy odpowiednim filtrem. Zdjęcie zostało zrobione 11 września. Z miejsca, gdzie kiedyś stały obie wieże, w niebo wystrzeliwały dwa słupy światła upamiętniające tragedię sprzed lat.

Skoro zrobiło się tak nostalgicznie, to na koniec powrót do stałego klimatu 😉

Przed przyjazdem tutaj, zarzekałem się, że nie kupię koszulki, ani nic innego z napisem I ❤️ NY. Po kilku dniach zmieniłam zdanie. Pomijając wszystkie pozostałe „za” i całkiem sporo „przeciw” – kocham NY. A wiecie dlaczego? Tu jest tylu odmieńców żyjących we własnym świecie, że nikt nie zwraca szczególnej uwagi na to, gdy mam ochotę być sobą i odstawić taniec do jakiejś ulicznej muzyki!
/Czy czasem do muzyki, której prócz mnie nikt nie słyszy 😉 /

P.S. koszulki nie kupiłam, ale jak już dostałam reklamówkę za darmo, to tak oto prezentuje się ModernArt w moim wydaniu 😉