Niedziela przywitała nas deszczem, a przyszłe godziny nie zapowiadały się bardziej przyjaźnie. Musieliśmy więc troszkę zmodyfikować nasze plany i odwiedziny Pani Wolności przenieść na inny dzień.

Co się robi w turystycznym mieście gdy pada deszcze?
Macie rację, siedzi się w barach.
A co jeszcze gdy ma się wykupiony karnet na setki atrakcji z ograniczeniem czasowym?
Brawo! Idzie się do muzeum! Szkoda tylko, że inni też na to wpadli 😉
Zaczęliśmy od tego, które mieliśmy w sąsiedztwie czyli: American Museum of Natural History. Nie tylko bliska odległość zadecydowała o wyborze akurat tego muzeum.
Po pierwsze, to w tym muzeum pracował Ross. I to właśnie tam jest planetarium, do którego zabrał na pierwszą randkę Rachel. Niestety nie znaleźliśmy miejsca gdzie rozpoczęli drugi dzień randki na oczach małoletnich widzów 😉
Po drugie to tu były nagrywane kolejne części filmu Noc w Muzeum.
Po trzecie – obrazów zawsze, wszędzie jest pełno, a obejrzeć szkielet tyranozaura zdarza się już troszkę rzadziej.

Nie będę Was zanudzać opowieściami co się tam znajduje, bo to po prostu trzeba zobaczyć. Wspomnę tylko o piętrze poświęconym gadom kopalnym – robi wrażenie. A także o planetarium. Warto było dopłacić do wejściówki aby tajnym wejściem przedostać się do ukrytego planetarium, w którym przez 20 min można było oglądać gwiazdy, galaktyki i inne drogi mleczne na rozpostartym nad widzem e-nieboskłonie. Do tej pory nie mam pewności czy wszystko było zasługą wizualizacji czy rzeczywiście ruszała się platforma z siedzeniami. Tak czy inaczej- efekt na miarę Wielkiego Wybuchu 😉

Ponieważ grafik był bardzo napięty, to chyba jako jedyni zwiedziliśmy 4 ogromne piętra w ekspresowym tempie niecałych 3 godzin.

Zbyt niedojrzała na ModernArt

Za to co znajdzie się poniżej z góry przepraszam wszystkich wielbicieli, a może i twórców sztuki nowoczesnej. Jeżeli ktoś będzie chciał przekonać mnie czy innych czytelników do zmiany poglądów, to czekam na argumenty „za” w komentarzach 🙂
Ja niestety tego rodzaju sztuki nie rozumiem. A jak nie rozumiem, to staram się chociaż odnaleźć w niej, a może raczej w tego typu muzeach zabawne aspekty.

I tak zdjęcie poniżej poetycko nazwałam: Tylko nie przyglądaj się kontaktom!

Jedno z niewielu dzieł, które wzbudziło moje zainteresowanie, to ten oto kamień.

Nazwałam go: Deska surfingowa Starożytnych Egipcjan.

No i hit! Po to było warto przemierzać kolejne piętra nowoczesnych muzeów. Niektórzy z Was chcą wiedzieć co znajduje się w mojej głowie. Do tej pory ciężko mi było to opisać. Ale znalazł się ktoś, kto to zwizualizował.
Gotowi?!

Zdjęcie nie pokazuje jakim poświęceniem jest okupione! Według ochroniarza, który stał oparty o białą ścianę i ją brudził, podeszłam zbyt blisko do obrazu. Był tak poruszony tym faktem, że cała sala się o tym dowiedziała. Ale wiadomo: dzień bez wpadki, dniem straconym 😉

Co bym z chęcią odwidziała?

W czasie deszczu przychodzą człowiekowi do głowy różne pomysły. Niestety okazało się, że mamy w wykupionym karnecie wejściówkę do…Muzeum seksu. Nie wiemy dlaczego skojarzyło się nam z Muzeum tortur, w którym byliśmy w Pradze i chcieliśmy porównać. Wyszłam z niego na maksa zniesmaczona… Moim zdaniem powinno się nazywać: Muzeum perwersji i japońskiej pornografii. Nawet piętro z życiem seksualnym zwierząt ociekało perwersją i dwuznacznością. Zdecydowanie staram się wymazać ten punkt wycieczki z pamięci!