Spokojnie, bez obaw – nie będzie tu smętów o porażkach życiowych czy coś z rodzaju „biednemu zawsze wiatr w oczy”. Ale oczywiście, analogia do życia będzie zauważalna 😉

Tak się w ostatnim czasie zdarzyło, że A. – znany już Wam, mój prywatny Filmowy Researcher – ma też dar wyszukiwania innych ciekawych tematów. I tym razem zaproponowała mi uczestnictwo w pewnym kursie.

Sam fakt, że projekt był w 75 czy może nawet w 85% dotowany przez Unię sprawiał, że nie mogłyśmy nie skorzystać. W końcu taka okazja trafia się raz na milion lat! a podnosić kwalifikacje przecież należy, nie?

Nakręciłyśmy się strasznie, przewertowałyśmy regulamin czy nie ma tam jakiegoś haczyka, czegoś małym druczkiem i tak dalej. Dopiero, gdy przebrnęłyśmy przez papierologię, konsultacje z doradcą zawodowym (którego musiałyśmy przekonać, że kurs nam się przyda w pracy codziennej lub w bliskiej przyszłości) i zostałyśmy zakwalifikowane do kursu, uświadomiłyśmy sobie co najlepszego zrobiłyśmy!

Projekt miał trwać 2 miesiące i miał się kończyć certyfikatem (oczywiście po zdaniu egzaminu). Zajęcia miały być niemalże w każdą sobotę i niedzielę, przez 6 godzin. Wtedy nie docierało do nas co to znaczy faktycznie, że przez dwa miesiące nie będziemy miały wolnego weekendu. Przeraziła nas natomiast myśl, że skoro trwa TYLKO 2 miesiące, to znaczy, że mamy TYLKO 2 miesiące na naukę. Starym babom zachciało się w studentki bawić.

Mimo to, pełne wiary i optymizmu poszłyśmy na pierwsze zajęcia. Na stolikach czekały już na nas dość pokaźne materiały z zakresu prawa pracy, o którym, nawiasem mówiąc, nie miałam zielonego pojęcia. Wiedziałam o nim tyle, że jest. Prowadząca, od lat siedząca w tym temacie, cytowała paragrafy Konstytucji, Kodeksu pracy i innych rozporządzeń, jakby to były rymowanki dla dzieci. Przez pierwsze pół godziny siedziałyśmy z otwartymi buźkami, nie wiedząc gdzie jesteśmy i jak to wszystko notować.

Z czasem udało się nam wbić w rytm nomenklatury prawniczej i wyłapywać najważniejsze informacje, które można było zanotować. Słuchało się z zaciekawieniem, bo była mowa o sprawach, które dotyczą nas na co dzień. Zaczęłam się zastanawiać ile razy zostałam – ładnie mówiąc – zrobiona w konia, bo czegoś nie byłam świadoma. Ale postanowiłam tego nie sprawdzać – jeżeli chodzi o przeszłość, to wolę żyć w nieświadomości. Za to w przyszłości już się nie dam! Amen.

Każde zajęcia z zakresu prawa pracy wzbogacały nas o kolejne, jeszcze grubsze materiały, ale i o mnóstwo wiedzy – oczywiście 😉 Po tym jak zobaczyłam z jakiego ogromu informacji będzie egzamin, postanowiłam się uczyć systematycznie. Może nie przesadzałabym z tą systematycznością, ale parę razy siadałam do materiałów, mazałam po nich kolorkami, podkreślałam i stawiałam duże wykrzykniki. Muszę powiedzieć, że jako umysł ściśle humanistyczny 😉 nawet się odnalazłam w tej świato-przestrzeni i nawet było mi tam dobrze. Może wkrótce jakieś studia prawnicze? /żeby nie było – żartuję/

W międzyczasie, w ramach kursu, zaliczyłyśmy jeszcze jedne zajęcia: Bezpieczeństwo i Higiena Pracy. Tu raczej było to czego się spodziewałam – w końcu nie raz się robiło obowiązkowe szkolenia BHP w pracy.

Gdy wszystko zdawało się być pięknym i poukładanym. Gdy wierzyliśmy, że najgorsze mamy za sobą i nic już nas nie zaskoczy, nadszedł TEN dzień… Mieliście kiedyś wrażenie, że przebywacie obecnie w równoległym wszechświecie? Że niby coś się dzieje wkoło Was, ale tak jakbyście nie byli częścią tego przedstawienia? Powiem Wam, że ja się tak czułam od pierwszej minuty zajęć z wyliczania stawek ZUSu, ubezpieczeń, wynagrodzenia i tak dalej. JA! która nigdy (przynajmniej świadomie) nie miałam nic do czynienia z ekonomią (od strony technicznej oczywiście), księgowością czy jeszcze czymkolwiek gdzie uzupełnia się rubryczki, miałam siąść i liczyć. Pół biedy z liczeniem – od czego ma się kalkulatory! Żeby coś policzyć, trzeba wiedzieć co policzyć, czy dodać czy odjąć, pomnożyć czy podzielić i czy mam dane za rok 2018 czy 19. A może stawka od 20 lat jest taka sama?!

Już na wejściu przywitało nas poczucie, że cało stąd nie wyjdziemy. Dlaczego akurat wtedy, a nie na przykład wychodząc z domu? Otóż prospekty, do których już przywykliśmy zamieniły się w książkę! 400 stron tekstu, tabelek, ćwiczeń i wzorów.

NIE! to nie na moją ogrzą główkę. Przez pierwsze 2 godziny powtarzałam, że wolałabym teraz być w kinie i oglądać Climax! Pamiętacie, nie? Więc wiecie jak się musiałam czuć na tych zajęciach jak już za Climaxem zatęskniłam! O ile wtedy nie znienawidziłam A. tak teraz miałam ochotę ją wypatroszyć, że mnie w to wkopała!

Pani prowadząca, to niesamowita osoba, wielki „łeb”, a przy tym mega elegancka kobieta. Niestety tempo wystrzeliwanych słów, ba! całych zdań przerosło możliwości takich nowicjuszy jak my. Jestem pewna, że gdybym wiedziała, o czym mówi na pewno by mi się podobało 😉 No dobra może troszkę przesadzam, ale nawet podoba mi się robienie z siebie takiego inwalidy wyliczeniowego 😉 Przerażenie na mojej twarzy musiało być strasznie komiczne, bo Pani Ewa parokrotnie patrząc na mnie nie mogła powstrzymać uśmiechu, zakładam, że to nie był przypadek. Ale pamiętajcie, że jestem dobrą aktorką i tylko udawałam nieogara!

Fakt pozostaje faktem! O ile pogodziłam się z tym, że uda mi się wyryć część prawniczą, odświeżyć sobie tematy BHP, tak umieram na samą myśl o egzaminie z wyliczeń. Co prawda mam jeszcze na to trochę czasu, ale umówmy się, że jeżeli „zapomnę” pociągnąć tu temat, to będzie to znaczyło, że nie zdobyłam certyfikatu 😉 Co prawda może też być tak, że nic nie napiszę, bo nie będzie nic ciekawego, ale o mojej porażce na pewno nie dowiecie się ode mnie 😉

Przesłanie
Moi Drodzy, czyż nasze życie nie wygląda właśnie tak, jak moja przygoda z kursem? Najpierw euforia – myślimy, że Pana Boga za stopy chwyciliśmy. Później się okazuje, że to było złudzenie, fake news, że wcale tak kolorowo to nie jest. Ale jakoś staramy się pchać do przodu ten nasz wózek (jak śpiewa Stare Dobre Małżeństwo: Jedno życie moje życie | Jedno życie mam | I dlatego – droga biedo – | Jakoś ciebie pcham ). Akceptujemy naszą biedę i próbujemy żyć dalej myśląc, że to jest już wszystko na co nas stać i nie dźwigniemy ani grama więcej. A w ogóle, co niby więcej gorszego mogłoby się jeszcze nam przydarzyć? I nagle, jak obuchem w łeb uderzeni orientujemy się, że jednak nie tylko może, ale i nawet nas to spotyka! Ale i na takie ciosy zadane człowiekowi przez życie SDMy, przy wsparciu Edwarda Stachury, mają mądrą ripostę: Z nożem, co w plecach aż do rękojeści |Z obłędem, co w oczach się nie mieści.

No więc co? siąść i płakać? poddać się? Co robić? Zatem i tu zasięgnijmy porad Mistrza Pióra:

Nie zdechniemy tak szybko,
Jak sobie roi śmierć!
Ziemia dla nas za płytka,
Fruniemy w górę gdzieś!

Ruszaj się, Bruno, idziemy na piwo;
Niechybnie brakuje tam nas!
Od stania w miejscu niejeden już zginął,
Niejeden zginął już kwiat!

Chociaż… Biorąc pod uwagę jak z tym życiem poradził sobie autor tych słów – nie napawa to optymizmem 😉 Ale bądźmy dobrej myśli i ruszajmy się by nie stać w miejscu.

A póki co moje wieczory wyglądają mniej więcej tak:

(no może mniej kwieciście!)

Anegdota:

Pierwszego dnia zajęć z wyliczeń, po długiej, relaksacyjnej kąpieli usiadłam sobie z książką, aby odzyskać stan umysłu sprzed godziny 9 tegoż dnia. Niestety, nieopatrznie zostawiłam świeżo zdobytą książkę z tabelkami i wzorami w przedpokoju. Gdy sobie myślałam, że idąc do łazienki musiałabym przejść przez przedpokój i ryzykować spojrzenie na nią, to postanowiłam nie sikać już nigdy więcej 😉 I wtedy właśnie dostałam zdjęcie od A. Widniały na nim jej kolana, na których spoczywała…owa, znienawidzona książka. Miało to wyglądać tak, że w ramach relaksu się uczy. Dla spokoju sumienia – nie uwierzyłam, że to prawda, a książka stanowiła jedynie rekwizyt. 

A tu taka dedykacja dla wszystkich Pań z kursu. Taki żarcik branżowy. Jak sucharami się zaczęło, to niech sucharem na poziomie się skończy 😉

Co prawda po tym szkoleniu nie będziemy księgowymi, ale jakoś nie mogłam się powstrzymać 😉
W końcu wyliczenia, to wyliczenia!