Jak prawo pracy nakazuje – w ciągu roku należy wykorzystać ciągiem minimum 2 tygodnie urlopu. No więc i Ogry się stosują do tych prawnych nakazów, by uniknąć spotkania z inspektorem prawa pracy. Problemy hostingowe zostały pokonane, no więc witam w nowym sezonie. Serialowe sezony zaczynają się zwykle spokojnie. Za to pojawiają się nowi bohaterowie, a starzy zmieniają wizerunek. Klasyka! U mnie tego nie będzie. Nie ma zmiany wizerunku, żaden nowy, zły charakter się nie pojawił. Dobry zresztą też nie 😉 Same stare postaci, no więc nuda. Ale za to nuda z przytupem. Dosłownie.

W poprzednim sezonie opowiadałam Wam o sztuce, jaką jest umiejętność marzenia. Tam wspominałam, że spotkanie z Mężczyzną Mojego Życia było w kategorii: Te Nie Do Spełnienia. Nie wiem dlaczego zakładałam, że jest to poza moim zasięgiem. To znaczy wiem, ale nie będę się powtarzać, więc zapraszam do doczytania tego wątku (link).

Dzisiaj jestem już po trzecim naszym spotkaniu. Skoro jest to temat bardzo świeży, a ja jestem już wyjadaczem w tej kwestii, to postanowiłam porównać koncerty, moje podejście i emocje. No i oczywiście opisać ciekawe przygody 😀

Aha, dla niewtajemniczonych – mówię o Bryanie Adamsie (Tak! On ciągle żyje i śpiewa).

Pierwsza, realna, okazja spotkania pojawiła się jakoś zaraz po studiach, ale był tylko jeden bilet do odkupienia. Ponieważ nie byłam wyjadaczem koncertowym, i ciągle nie jestem, nie odważyłam się na samodzielną wyprawę. Okazja przeszła mi obok nosa. Przez lata wracałam do tej niewykorzystanej szansy. Ale broniłam się tym, że będąc tam sama i tak nie bawiłabym się dobrze.

Kolejna okazja pojawiła się ponad 3 lata temu. Miał się pojawić w Łodzi i czeskiej Pradze. Wtedy byłam pewna, że jestem gotowa! Trzeba było tylko znaleźć „frajera”. Okazało się, że W. może mi towarzyszyć pod warunkiem, że połączymy to z wizytą w Pradze, bo nie jest to jego ulubiony rodzaj muzyki, więc też chciał mieć coś z tego. No więc jakże mogłam nie skorzystać! Pamiętam jak dziś moment, gdy W. kliknął na stronie internetowej „kup”. Ciary na ciele, łzy w oczach, a w głowie niedowierzanie. Niby nic, niby zwykły koncert jakiegoś starucha, ale tu chodziło o coś więcej. O sięgnięcie po coś, co miało być nieosiągalne.

Sam koncert był niesamowity. Latające po scenie dinozaury. Takie wrażenie miałam patrząc na Bryana i Keitha, jego gitarzystę. Miałam wrażenie, że mają ze sto lat, a energii tyle, że niejeden dwudziestolatek by im nie dotrzymał kroku. A zapowiadało się tak spokojnie – starsi panowie w białych koszulkach i czarnych marynarkach. Sama klasa! 

Przyszliśmy na tyle wcześnie, że staliśmy dosyć blisko sceny. Wystarczająco blisko, by mieć na oku jego paskudną mordkę. Ale wszyscy wiemy, że w miłości nie o wygląd chodzi 😉 Emocje, które mi wtedy towarzyszyły już nigdy więcej się nie pojawiły (przynajmniej do tej pory). Ale co się będę wysilać. Sam to opisał najlepiej: „It still feels like our first night together (…) You’re still the one. First time our eyes met. Same feeling I get. Only feels much stronger. (…) Still feels like our best times are together”.

Był to tak ważny dla mnie moment, że myślałam, że porozszarpuję ludzi, którzy śpiewali na głos każda piosenkę. Ja tam przyjechałam się delektować JEGO głosem! Zwłaszcza w czasie, gdy tylko gitara akompaniamentowała jemu przy balladach, chciałam żeby ci wszyscy ludzie zamarli i nie wydobywali z siebie nawet najcichszego oddechu!

No więc pierwszy koncert miał pozostać w moim sercu jako ten wyjątkowy, bo pierwszy i jedyny. Życie zweryfikowało tę wizję dość szybko, bo wieści o tak wielkiej miłości rozchodzą się bardzo szybko i gdy tylko miało sypnąć biletami na koncert 1,5 roku później, to posypały się do mnie wiadomości od życzliwych. No i jak w takich okolicznościach odmówić, skoro cały Wszechświat sprzyja kolejnemu spotkaniu kochanków.

No i stało się! Razem z K. wybrałyśmy się na koncert łącząc to z odwiedzinami stolicy. Z nostalgią wspominam do tej pory nasze śniadanka w jednej knajpce wyszukanej przez K.

Sam koncert oczywiście był niesamowity. Ale to już nie było TO. Scenariusz wyglądał bardzo podobnie. Wizualizacja niemal identyczna. Tekst, że zawsze śpiewa jedną piosenkę z Tiną Turner i napięcie czy wyjdzie zza kulis. Wszystko było takie podobne. Ale jednak spotkanie ze swoim mężczyzną ma wartość nawet bez fajerwerków 😉 Co ciekawe – albo w stolicy Polski mniej osób, niż w stolicy Czech zna teksty jego piosenek albo nie przeszkadzało mi to tak bardzo jak za pierwszym razem. Mam jeszcze inną teorię – Polacy śpiewają lepiej niż Czesi 😉

I tak minęło spotkanie numer 2.

Gdy pół roku temu, znów życzliwi donieśli, że startuje sprzedaż biletów na koncert i to we Wro, to było to już coś w rodzaju nałogu. W sumie, to dość szybko się uzależniłam 😉 Trzeba było tylko znaleźć kogoś, kto zechce ze mną pójść. Chętną znalazłam bardzo szybko.

Jako doświadczona prawie-psychofanka nie spodziewałam się fajerwerków. Ale mimo wszystko postanowiłam powtórzyć zabieg sprzed pierwszego koncertu i przygotować planszę odliczeniową. Każdego dnia w pracy skreślałam jeden dzień – jak wtedy, gdy będąc dzieckiem odliczałam do wakacji.

Zupełnie oszalałam i jeszcze bardziej nie mogłam się doczekać, gdy kupiłam jego nową płytę i zakochałam się na nowo! Stary, dobry Bryan powrócił!

Koncert był niesamowity. Stałyśmy niemal pod samą sceną. Wiem, że nikt mi nie uwierzy, że odwzajemnił mój uśmiech, więc daruję sobie emocjonujący opis tego (jeżeli ktoś potrzebuje rady, to tak na szybko – przykuć uwagę, przyciągnąć spojrzenie, wyróżnić się w tłumie (niekoniecznie trzeba ściągać stanik) i na koniec cudownie się uśmiechnąć).

Zanim opiszę o pewnej sytuacji, która dla mnie nie będzie śmieszna, ale Was zapewne rozbawi, to takie spostrzeżenie – zestarzał się! I on i zwariowany Keith. Oczywiście wariowali jak oszalali, ale to już nie było to, co w Pradze. No jeszcze jest szansa, że to ten upał tak ich wykańczał. Powiedzmy, że wierzę w tę wersję. Ale przez ten koncert zaczęłam strasznie żałować tego niewykorzystanego spotkania kilka lat wcześniej – co to się tam musiało dziać!!! No cóż, jak to mówią fani futbolu – niewykorzystane szanse się mszczą 😉

No a teraz owa, nieprzyjemna sytuacja pokazując jak przeróżne jednostki chodzą po tej ziemi. Ja na ten koncert wyczekiwałam z niecierpliwością przez pół roku. A jak się dowiedziałam na miejscu, byli tam też tacy, którzy kupili sobie bilet stojąc w kolejce i przeznaczyły na to jakieś 50 zł. Dla nich wartość takiego koncertu jest żadna – ani finansowa, ani sentymentalna. 

Gdy weszłyśmy z mamą na płytę, moim oczom ukazała się niemalże pustka w pobliżu brzegów sceny oraz kilka rzędów osób tłoczących się przy środku sceny. Pierwotnie wybrałam miejsce przy samej scenie obok bocznego mikrofonu. Ale ostatecznie stanęłyśmy idealnie na wprost głównego mikrofony, za grupką kilku osób. Ponieważ do koncertu było jeszcze 1,5 godziny, a podłoga była pokryta przyjemnym czymś na wzór dywanu – wygodnie się tam usadowiłyśmy, podobnie jak inni. 

Różnorodność osobowości

Gdy wróciłam z ubikacji, okazało się, że do pary przed nami przysiadła się pewna, dość ekscentryczna pani. Pominę fakt, że wbiła tam po prostu chamsko przechodząc przez tłum. Pani, która okazała się być w wieku mojej mamy, była ubrana w różowy kombinezon i była na kilkunasto centymetrowym obcasie. Nie przeszkadzało mi, że trajkotała jak najęta i poznałyśmy jej historię niemal w całości. Bardziej niepokoiły mnie telefony, które wykonywała do syna, który podobnie jak i ona, bilety zdobył chwilę przed koncertem i to za grosze. W czasie tych rozmów podała mu swoją lokalizację, dodam – zdobytą nielegalnie.

Gdy za kwadrans 21 wszyscy już stali, ja ustawiałam się tak, by wyżsi przede mną mi nie zasłaniali, ona wyjęła telefon i cytuję: „No jestem pod sceną. Wbijaj do nas. Będę machać ci kubkiem”. I odwracając się plecami do sceny zaczęła wymachiwać łapami prawie w nos wsadzając mi swoją gołą pachę. Miałam już wizję, jak jakiś wielki tłuścioch staje idealnie przede mną. Nie wytrzymałam i bardzo kulturalnie wtrąciłam się w jej rozmowę: „No chyba pani żartuje. Ludzie stoją tu od 2 godzin, a pani sobie kogoś tu wprowadza? Na pewno!”. Jak na starszą panią przystało, wykazała się wyjątkową kulturą i nawet nie spojrzała na mnie. Krótko mówiąc – zlała mnie zupełnie. Zakładam, że synuś został shaltowany już na początku, bo po takim wychowaniu jestem pewna, że przyszedłby do mamusi nie bacząc na zwykłą kulturę… 

W czasie koncertu starsza-młoda pani, nie dała o sobie zapomnieć. W czasie szybkich czy mocnych piosenek przeżywała drugą młodość skacząc, krzycząc i bujając na boki znajomych (których tak w ogóle poznała stojąc w kolejce). To mogłam jej wybaczyć. W końcu to koncert. Ale najgorsze było w czasie najwspanialszych momentów, czyli gdy na scenie był tylko Bryan, jego głos i gitara… To ewidentnie nie było w klimatach mojej sąsiadki, więc uważała, że przeglądanie zdjęć, komentowanie ich, robienie sesji i gadanie głupot, to najlepsze co można robić w tak nudnym czasie. Gdybym zwróciła jej kolejny raz uwagę, prosząc grzecznie, żeby się zamknęła, to wyszłabym na dewotkę starszą i marudniejszą od niej, więc starałam się jej nie słuchać i próbowałam się wysunąć lekko przed nich (pod koniec mi się to udało ;)).

Był jeszcze jeden dość ciekawy osobnik. W trakcie koncertu pojawił się nagle pod samą scena. Ni stąd ni zowąd, mierząc dwa metry wzwyż i metr w poprzek, przyprowadził swoją dziunię pod scenę. Mając w dupie wszystkich ludzi, którzy przez pierwsze pięć minut stukali go w plecy wyrażając w ten sposób swoje oburzenie. Na jego szczęście, albo na moje, ale tego się już nigdy nie dowiemy – mi nie zasłaniał. Miotał jedynie moim poczuciem sprawiedliwości, ale starałam się skupić na obiekcie moich westchnień. To właśnie wtedy nawiązaliśmy kontakt, więc Pan Duży przestał się liczyć. Ale nie dał o sobie zapomnieć, bo chwilę później Bryan zrobił koncert życzeń i śpiewał to, co usłyszał z widowni. Z racji tego, że nasz znienawidzony kolega górował nad drobnymi psychofankami z pierwszego rzędu, niskim i donośnym głosem krzyknął: “Please forgive me!”. Brayana urzekł romantyzm owego olbrzyma i zagadał do niego: “Please forgive me? What’s your name?” Na co on: “Sajmon. And this is Agnes. My girlfriend. It’s for her”. Rozbawiony Brayan zapytał Agnes czy to prawda, że taki romantyk z niego. I tu romantyzm się skończył, bo bardzo wyraźnie pokręciła głową, dając do zrozumienia, że to bujda.

No więc moi Drodzy, jaki morał z tych dwóch sytuacji płynie? Bądź chamem i miej wszystkich w dupie, a dostaniesz to co chcesz 😀 

U mnie niestety to się średnio sprawdza. W odniesieniu do pani w różu – niestety zostałam dobrze wychowana. W przypadku kolegi Sajmona – brak mi gabarytów.

Dlatego, od czasu przeczytania opowiadania o Konradzie Wallenrodzie moim mottem życiowym jest:

Nie możesz być lwem, bądź lisem.

Jakby ktoś potrzebował pomysłu na jakieś work around – służę pomocą 😉 A niech inni też coś mają z mojego kreatywnego postrzegania rzeczywistości!

Anegdotka:

Wybierając się na pierwszy koncert, tak zaplanowaliśmy to logistycznie, by mieszkać jak najbliżej obiektu. W Pradze byliśmy już nie raz, więc nie zależało nam na mieszkaniu blisko Centrum. Po koncercie, wiedząc, że do hotelu spacerkiem będziemy iść max 10 min, znaleźliśmy super rozrywkę. Podeszliśmy pod drzwi pobliskiej stacji metra i z rozbawieniem patrzyliśmy na te tłumy stojące w kolejce do drzwi, automatów i schodów. Taka rozrywka dla bogatych, niczym loża cesarska na Igrzyskach. Gdy już się nam znudziło przyglądanie się biedakom, odwróciliśmy się i sobie poszliśmy. A co!

I na koniec jeszcze odrobina klimatu z koncertu 🙂 /warszawskiego/