W kwestii wypraw moich i W. to, co jest pewne, to deszcz i ochłodzenie. Nie pamiętam czy udało nam się być gdzieś, gdzie chwilę przed naszym przybyciem pogoda się nie skiepściła albo przynajmniej jeden dzień nie przypominał jakiejś katastrofy pogodowej. Rada dla Was – jeżeli planujecie wakacje, to pytajcie czy my w tym samym czasie się nie wybieramy w to samo miejsce 😉

Nie inaczej było gdy wybraliśmy się na objazdowy wypoczynek po Chorwacji i krajach stających nam na drodze do celu. Plan był prosty: zarezerwowane noclegi w Brnie i Zagrzebiu, a reszta, to spontan, a hasło wywoławcze: ⛺ namiot i heja ⛺

Przed wyjazdem pomyśleliśmy, żeby kupić nowy namiot, ale po przejrzeniu tego, co oferują sklepy stwierdziliśmy, że stary nie jest taki zły. Jedyne co do nas przemówiło, to dmuchany materac idealnie pasujący do wymiarów namiotu oraz campingowe latarki, które zdawały się być przydatne.

Jak wspomniałam wcześniej, w Brnie mieliśmy zarezerwowany nocleg, więc pogoda była piękna! Korzystaliśmy z uroków ciepłej nocy, a o świcie udaliśmy się w stronę niemieckiej granicy.

Gdy tak sobie przemierzaliśmy kraj piwem i wurstami płynący, to zaniepokoiła nas czarna chmura, na wprost której pędziliśmy. A ponieważ dodatkowo zaczęło zmierzchać, to postanowiliśmy zacząć rozglądać się za campingiem. Wybraliśmy logistycznie najlepszą opcję i zaczęliśmy rozbijać nasz namiot.

Okazało się, że nawet całkiem zgrany z nas duet i dosyć sprawnie uporaliśmy się z rozbiciem namiotu, nadmuchaniem materaca i nawet zdążyliśmy zapewnić sobie wieczorną toaletę.

Pamiętam to jak dziś. Obraz ten zostanie ze mną na długo: przygotowani do snu, na mięciutkim materacu, wieszamy na „suficie” jedną z tych camingowych lampek i pochylamy się nad mapą, by ustalić poranną trasę w kierunku Wiednia. Uroku dodaje jeszcze dźwięk rozbijąjących się o ściany namiotu kropli deszcz – takie miłe uczucie, że my tu w suchym, a nie tam. Nagle… coś pacło nam na mapę. Zaraz znowu i znowu. Przez chwilę się wstrzymaliśmy z reakcją, jakbyśmy udając, że tego nie było, chcieli zaczarować rzeczywistoś. No niestety – nie udało się! Wylecieliśmy z namiotu, który jeszcze przed chwilą był dla nas mylnie pojętym azylem. Na wariata z samochodu zaczęliśmy wygrzebywać płaszcze przeciwdeszczowe (bo oczywiście je mieliśmy!), ale to i tak nie rozwiązało naszego problemu, bo w suchym namiocie wysuszylibyśmy się szybko. Tylko co zrobić, aby nie wypłynąć na materacu. Jedyne co przyszło nam do głowy, to…aż wstyd się przyznać, jaka siara! Zaczęliśmy wyrzucać zakupy i ubrania z worków foliowych i reklamówek, aby „przykleić” je na deszcz do naszego dachu.

Rano mniej więcej tak to wyglądało

Walczyliśmy jak oszalali. Niestety efekty były opłakane. Już miałam wizję, że przemoczeni śpimy w samochodzie. Ale nagle pojawił się nasz Super Hero! A dokładniej Mężczyzna z płachtą. Chociaż mam wrażenie, że z jego perspektywy to wyglądało troszkę inaczej: siedział sobie pod daszkiem w swoim super idealnym, niemieckim camperze i miał niezły ubaw patrząc na kompromitujących się Polaczków. Wreszcie zadecydował, że trochę sportu i rozrywki nie zaszkodzi i przyniósł nam tropik. Zarzuciliśmy go na naszą prowizoryczną dachówkę i poszliśmy spać. Rano było mi tak srtrasznie głupio. Ale to W. poszedł i oddał mu płachtę.

Jak wszyscy wiedzą – mądry Polak po szkodzie, więc postanowiliśmy się przygotować na następną deszczową noc. No i co z tego, że Chorwacja? W końcu, to my 😉 Mieliśmy jeden dzień na obmyślenie planu, bo w Zagrzebiu (trochę deszczowym) mieliśmy hotel.

Słyszeliście kiedyś o sieciówce Bauhaus? Dla nas od 1,5 roku ta nazwa znaczy wiele. To tam właśnie wyposażyliśmy się w taśmy klejące, sznurki, płachty i tym podobne gadżety niezbędne w podróży po ciepłych krajach.

Następny nocleg miał być nieopodal Plitvickich Jezior. Przy okazji wrzucam zdjęcia z tego magicznego miejsca: wodospady, jeziora, skały, lasy i ten wszechobecny turkus…

Wszystko byłoby piękne gdyby nie…prognoza pogody! Chociaż cały dzień był ciepły i słoneczny, wieczolem miało lać. Ale to tak, że to co było dwie noce wcześniej, to był jedynie orzeźwiający prysznic. Na campingu znaleźliśmy najlepszą miejscówę, która byłaby najbardziej odpowiednia na realizację naszej wizji zbrojeniowej. Obozować przyszło nam pomiędzy camperami, przyczepami i ogromnymi namiotami. Kolejna kompromitacja przyszła dosyć szybko. Zaczęliśmy wbijać namiotowe szpilki w ziemię, której twardość wskazywała na to, że przez ostatnie 100 dni ani kropla deszczu jej nie rozmiękczyła. A my oczywiście nie mieliśmy specjalnego młotka z gumowym zakończeniem. Gdy wymęczyliśmy ostatnią szpilkę podszedł do nas Francuz z tego wielkiego, królewskiego namiotu, w którym pewnie na łóżkach spali i podał nam rzeczony młotek, ale grzecznie podziękowaliśmy, bo już skończyliśmy. Obeszło się bez komentarza typu: „co pan myślisz, że Polak nie potrafi? Potrafi! I choćby lewarkiem samochodowym miał wbijać śledzie, to namiot będzie stał!”

Gdy emerytowani (w większości) mieszkańcy pola pozamykali swoje domostwa na wszystkie spusty, my jeszcze w ciemności ciężko pracowaliśmy. A nasi sąsiedzi zasypiali w rytm, niesionego w ciszy, charakterystycznego dzwięku „tszyykk” – rozwijanej taśmy. I naszym cichym wturowaniom „jeszcze tu!”

Co 10 cm krawędź plandeki przyklejona taśmą

Gdy zaczął się zrywać silny wiatr, upewniliśmy się, że wszystko trzyma się w miarę stabilnie i padliśmy wykończeni na pyszczki, na miękki materac w naszej jaskini (bo tak wyglądał nasz namiot). Chwilę później się zaczęło! Leżeliśmy w napięciu z sercem w gardle. Nie odzywaliśmy, jakbyśmy nie chcieli dokładać kolejnych wibracji, któym był poddawany nasz schron. Ogromne krople deszczu uderzając o nasze zbrojenie wydawały się być wielkiemi kamieniami. Ale konstrukcja wciąż stała. Po jakimś czasie poczuliśmy się całkiem pewnie i bezpieczni, a to pozwoliło nam odpłynąć w długim, nieprzerwanym śnie.

Dopiero rano obudził nas skwar i słoneczko, które próbowało dostać się do nas przez zbrojenie. Przeżyliśmy! Wygramoliłam się z namiotu zachłystując się cudownie świeżym, letnim powietrzem po burzy. Gdy spojrzałam na nasz namiot, aby sprawdzić ile zostało z naszej twierdzy, okazało się, że całkiem dobrze to wygląda i mało tego, namiot pod płachtą był prawie suchutki, wiec nie trzeba było go suszyć. Przy okazji rozejrzałam się do okoła, a to co zobaczyłam zdumiało mnie niezmiernie. Zawołałam W. żeby szybko wyszedł. Większość właścicieli namiotów, włącznie z owym Francuzem z molocha, suszyli w porannym słońcu maty, materace, śpiwory i inne graty 😀 Przetrwali najsilniejsi: campery i Polacy!

Epilog: jeżeli by kogoś interesował taki sposób spędzenia wakacji, na jaki my się porwalismy, to powiem, że ma to swoje plusy i minusy (chyba jak wszystko). Zdecydowanym plusem jest to, że ma się całkowitą swobodę w podejmowaniu decyzji. Czyli gdy w jednym mieście trafiliśmy na super ofertę rejsu, to się nie wahaliśmy. Gdy trafiliśmy na niesamowitą miejscówę (5 min do morza i 15 min do szlaku górskiego), to mogliśmy tam zostać dwie noce.
Gdy postanowiliśmy przespać się w samochodzie, wystarczyło znaleźć odpowiedni parking. Nie byliśmy zmuszeni do oglądania tych samych miejsc i twarzy przez tydzień i leżeć plackiem godzinami na rozgrzanej plaży – nie dla nas tak aktywna forma rozrywki 😉

Niewątpliwy minus to fakt, że jest się ciągle w biegu. Wieczorem rozkładamy namiot, rano go zwijamy. Szukanie campingów w miejscach mniej turystycznych. Jedzenie okazało się problemem (po powrocie długo nie mogłam patrzeć na pieczywo, ser i salami).

Znienawidzony materac

Pod koniec naszej wyprawy miałam ochotę spać na nienapompowanym materacu. Tak strasznie serdecznie miałam już dosyć pompowania 😉 Ale wtedy przejmowałam tę (podobno) bardziej męską czynność, czyli rozkładanie namiotu. A co! niech mężczyzna zobaczy jakie te kobiece aktywności są proste!

Do domu wróciłam styrana jak po pracy na budowie, ale za to mogłam się pochwalić większą ilością odwiedzonych miejsc i przeżytych przygód, niż osoby, które statycznie wypoczęły. Życie nie uznaje kompromisów – coś za coś. Ja się cieszę z tego, jak to wyglądało. Pokusiłabym się o taką przygodę raz jeszcze. Teraz już jesteśmy mądrzejsi o te przeżyte doświadczenia i zdecydowanie lepiej byśmy się przygotowali. Tak przynajmniej mi się wydaje 😉

P.S. Wiecie czego mi brakowało w Chorwacji? Szumu fal! Wszechobecne plaże, przepiękny błękit i ten żar z nieba nie rekompensują braku szumu fal. Brudny, zimny Bałtyk ma to coś – siadasz na plaży i słuchasz i patrzysz jak fala rozbija się o falę – coś pięknego. Bo ileż jeszcze przedziwnych historii może spotkać amatorów przygód!

Anegdotka – może nie zdradzę zbyt wielkiej tajemnicy mówiąc, że część życia W. spędził w Brnie, więc maszerowaliśmy wieczorem po mieście w poszukiwaniu miejsc i barów, które wtedy odwiedzał. Ok. 21 zajrzeliśmy w pewien zaułek, w którym był jeden z takich lokali. Prócz ochroniarza i barmana nie zauważyłam tam nikogo więcej. Szybko wyszliśmy, a ja to skwitowałam hasłem, że chyba przestał już być taki fajny. Poszliśmy dalej, lecz ku memu zaskoczeniu chwilę przed północą W. znów mnie przyprowadził w to samo miejsce. Niewiele się zmieniło w kwestii zaludnienia, ale tym razem W. zadecydował, że zostajemy. Nie rozumiałam, ale się zgodziłam. Do picia zażyczyłam sobie wodę z miętą i cytryną. W. zginął na dłuższą chwilę, a to co niósł w rękach po powrocie troszkę mnie zdumiało. Podobno w barze nie wiedzieli co znaczy „woda z cytryną” i do plastikowego dzbanka (jak do podlewania kwatków) barman nalał wodę z kranu, dorzucił odrobinę lodu i dwa małe plastrki cytryny. I tym sposobem zamiast szklanki miałam cały dzbanek i to zupełnie za darmo. Ale było tam coś jeszcze co mnie zdumiało. Zaraz po północy ludzie zaczęli się schodzić i zaczęła się naprawdę super impreza 🙂

🙂