Zastanawialiście się kiedyś co byście zrobili gdybyście byli obrzydliwie bogaci? Gdybyście na przykład dostali spadek po multimilionerze i nie musielibyście już pracować? Ostatnio właśnie takie pytanie zadał mi W. Początkowo myślałam, że testuje mnie i chce sprawdzić czy nie wydałabym wszystkiego w miesiąc stając się na przykład zakupoholiczką. Później przez chwilę myślałam, że może dostał jakiś ogromny spadek i tak mnie do tego przygotowuje 😉 (przynajmniej do tej pory się nie przyznał).

Gdy zaczął mnie ciągnąć za język uświadomiłam sobie, że raczej nie ma takich rzeczy, na których mi zależy i które bym sobie w pierwszej kolejności sprawiła. Wręcz nie byłam w stanie popuścić wodzy fantazji tak, żeby wydawać te nieistniejące pieniądze. Zwykle działałam w zupełnie drugą stronę – potrzeby dostosowuję do posiadanych środków. Nie zawracam sobie głowy kwestią „co by było gdyby”.

Z jednej strony ma to swoje plusy – skoro nie mam wygórowanych potrzeb, to raczej nie zazdroszczę, bo inni nie mają tego czego pragnę. O jak przyjemnie się z tym żyje… Ale z drugiej strony, może nie mam „tych” rzeczy, bo o nich nie marzę? Może wszystkie te biznesy oparte na piramidzie finansowej mają rację – zacznij od marzeń, wtedy zdziałasz cuda i zarobisz fortunę?

Ja biorę co dostaję i cieszę się tym. Ale gdy sięgam pamięcią do dawnych lat, to dochodzę do wniosku, że znajomi, którzy już jako dzieci mieli ściśle określone cele i dążyli do tego, to często to osiągali. Czy za wszelką cenę i czy po trudach, to nie wiem, ale wiem, że w wielu przypadkach cel został osiągnięty. Nieważne czy cel był bardzo ogólny – być bogatym, czy bardziej konkretny jak choćby zostać prawnikiem, a może po prostu: mieć bogatego i przystojnego męża.

To pytanie W. uświadomiło mi to, że jestem twardo stąpającym po ziemi realistą nieumiejącym marzyć. I tylko wariactwo trzyma mnie z dala od szaleństwa 😉 Doszło do mnie, że wszystkie marzenia, które miałam, to były to raczej nieuchwytne wizje, do których się wzdychało bez wiary, że się spełnią. Miało to swój urok, ale średnio prowadziło do spełnienia. Najprostsze dwa przykłady – z wpisu o Kroplach wody można była się dowiedzieć, że od dziecka marzyłam o goldenie. Tylko, że nic nie robiłam w tym kierunku. Na początku na pewno dlatego, że byłam mała i nie mieliśmy warunków i może pieniędzy na dużego psa. A później? Studia, tułacze życie? A może raczej przekonanie, że posiadanie goldena jest poza moim zasięgiem? Nic nie robiłam w kierunku spełnienia tego marzenia. No chyba że ciągłego marzenia i wzdychania. A tu proszę – praktycznie z dnia na dzień stałam się właścicielką najcudowniejszego (prawie)goldena.  

Drugi przykład, to spotkanie z Mężczyzną mojego życia. Może trochę krócej niż o goldenie, marzyłam o pojechaniu na koncert Bryana Adamsa. Tylko sęk w tym, że nic nie robiłam aby dotrzeć na ten koncert. Ale mówię Wam…jak ponad dwa lata temu kupiłam bilet na pierwszy koncert Bryana, to aż serce mi załomotało, a łzy pociekły z oczu. Drugi koncert był już mniej szargający moje uczucia. Ale skoro w przeciągu 2 lat mogłam być na dwóch koncertach, to znaczy to, że nie było to takie trudne, wiec dlaczego dopiero tak późno się za to zebrałam?

Muszę pomyśleć nad sobą i swoim postępowaniem 😉 zastanawiam się czy nie wprowadzić jakiegoś planu naprawczego. Może zacznę wymyślać pomniejsze marzenia, powiedzmy – raz w miesiącu i będę je realizować. Chociaż…może nie szalejmy – może tak na dobry początek skupię się na samym ich wymyślaniu. Na puszczaniu wodzy fantazji. Gdy zapada zmrok, nie mam problemu z wymyślaniem przeróżnych bzdur, więc może teraz przyszła pora na bardziej produktywne bzdury?

Niech ten PROJEKT się uleży i może jako noworoczne postanowienie powróci i zmieni moje życie 😉 A Wy jak tam w tym temacie? Jesteście niepoprawnymi marzycielami dążącymi do wyznaczonych celów czy raczej przyłączacie się do mojej akcji „Ku Wydobyciu Marzeń”?