Zgodnie z zapowiedzią nadszedł czas na kolejną część wspomnień z Nowego Jorku. Tak jak zapowiadałam, będzie to wpis o miejscach, które urzekły mnie najbardziej.

Z wcześniejszych epizodów można było wywnioskować, że nie będzie to raczej tłoczny Time Square.

No to zaczynamy

Nie wypada nie zacząć od Central Parku. To dla niego zdecydowanie przepłaciliśmy za hotel kiepskich standardów. Tylko po to, aby widzieć jego zieleń przez okno, a rankiem móc się skryć przed hałasem w jego wnętrzu. To jest niesamowite. Niby zwykły, choć olbrzymi park, a wystarczyło przekroczyć jego bramy, a ten cały wielkomiejski hałas, dźwięk samochodów i zapach ich spalin przestawały istnieć. Tam nawet tłok nie przeszkadza. Nie jest to standardowy park, czyli po prostu drzewa, trawa, ławki, może jakieś posągi. To znaczy tak, to wszystko tam jest, ale do tego dochodzą jeszcze jeziora, mosty, tunele, pagórki, boiska baseballowe i ogromna droga wiodąca wkoło parku, która na pierwszy rzut oka wydaje się normalną droga dla bryczek i rikszy. Ale gdy pierwszego poranka wybraliśmy się na jogging, nabrało to większego sensu. Droga okazała się być podzieloną na część dla zmotoryzowanych – wspomniane bryczki i riksze, na część dla rowerzystów oraz na część dla…biegaczy! I standardowy chodnik dla pieszych. Do tego, aby zachować porządek i bezpieczeństwo drogi są oznaczone strzałkami z kierunkiem poruszania się. Dodatkowo przy każdej ścieżce prowadzącej wgłąb parku widnieje tabliczka zakazującą wprowadzania rowerów. Biorąc pod uwagę ilość rowerzystów na wypożyczonym sprzęcie jest to świetna opcja. Każdy kto chce dotrzeć na przykład do upatrzonego mostu, musi zostawić rower przy ścieżce i leśną gęstwiną powędrować do wyznaczonego celu.
Jeżeli pogoda pozwala, można wylegiwać się na hektarach zielonej trawy, która jest tak dopieszczona, że wydaje się wołać: dotknij mnie bosą stopą. Cóż więcej potrzeba do szczęścia?

Spośród wszystkich zachwycających tam miejsc, ja uwielbiałam te, z których najlepiej było widać drapacze chmur. To jest niesamowite uczucie. Górujące nad zielenią drzew ogromne szczytu wieżowców, często osłonięte chmurami czy mgłą, uświadamiają zatopionego w tej zieleni nieszczęśnika, że jest w centrum jednego z najtłoczniejszych miast.

Spacerując tak alejkami rozważaliśmy kiedy ktoś posunie się do tego, by sprzedać ten teren pod kolejne budynki. Ludzie byliby skłonni zapłacić miliony za mieszkanie wewnątrz Central Parku, nad jeziorem – po prostu żyła złota. Ale szybko doszliśmy do wniosku, że znaczna część mieszkańców Nowego Jorku jest w stanie mieszkać tam, pracować, płacić podatki tylko dlatego, że chociaż w weekend może się ukryć w tym azylu. Bez tego miejsca…albo NY stanie się wyludniony albo będzie miejscem, gdzie choroby psychiczne przewyższają liczbę zachorowań na grypę. To takie luźne podejrzenia 😉

Ale Central Park nie jest jedynym miejscem tego typu. Zdecydowanie jest wyjątkowym, ale nie jedynym. Nowy Jork jest na tyle ogromny, że w każdej jego części można znaleźć większy czy mniejszy park lub ogród botaniczny. Biorąc pod uwagę ilu jest w nich biegaczy, spacerowiczów, ławkowiczów czy właścicieli psów, to człowiek dochodzi do wniosku, że takie miejsca są dla duszy tym, czym woda dla ciała 🙂

Zanim dotarłam do NY wyczytałam w książce, która miała być czymś na wzór przewodnika, że jest coś takiego jak High Line. Jest to stara trakcja kolejowa umieszczona na wiadukcie, ciągnąca się kilometrami nad miastem.Nie byłoby w tym nic niezwykłego gdyby nie fakt, że to zaniedbane i zapomniane niegdyś miejsce stało się „wiszącymi ogrodami”. Zamiast torów i żwiru jest tam teraz pięknie przygotowana trasa spacerowa. Kwiaty, krzewy, rabatki, ławki. No i do tego widoki na zatłoczone ulice Nowego Jorku- robi wrażenie. Nie da się tam uciec od hałasu, ale jednak spacerując tamtędy ma się wrażenie, że jest się ponad tym wszystkim. Nic dziwnego, że w pobliżu tej ścieżki zdrowia, jak grzyby po deszczu, wyrastają nowe, ekskluzywne budynki by dać mieszkańcom wyglądającym przez okna, choć namiastkę zielonej ostoi.

A tak wygląda z ulicy   







Kolejnym miejscem, o którym czytałam i koniecznie chciałam zobaczyć, była niewielka, podłużna wysepka, do której dotrzeć można kolejką linową. Wyspa Roosvelta, bo o niej mowa, to trochę budynków, trochę zieleni, całkiem przyjemna cześć miasta. Ale jest tam jeden budynek, a raczej jego ruina, który sprawił, że przez wiele lat wyspa była przeklęta. Bynajmniej nie chodzi tu o duchy i strachy. Był to niegdyś szpital ospy wietrznej. Na wyspę prócz chorych na ospę, trafiali także mieszkańcy z problemami psychicznymi. Aż trudno uwierzyć, że to zadbane miejsce z mnóstwem zieleni i tras spacerowych cieszyło się tak niechlubną sławą. A o tej przeszłości przypominają już tylko obrośnięte bluszczem pozostałości po szpitalu. Aż kusiło żeby tam się wślizgnąć i skradając się między ruinami pomieszczeń wyobrażać sobie jakie katusze na ciele i duszy przeżywali ich „mieszkańcy”…

Coney Island – miejsce dla miłośników szumu fal i pięknych wschodów słońca. Kąpiel w ocenie zaliczyłam pierwszego dnia pobytu, bo prognoza pogody na najbliższe dni nie była sprzyjająca dla tego typu atrakcji. Moje pierwsze wrażenie było dość proste: ogromny Bałtyk. Woda podobna, temperatura podobna i te fale, których będąc w pięknej Chorwacji bardzo mi brakowało. Różnicą jest wielkość. Jak wszystko w Ameryce i plaża i „Bałtyk” są przeogromne 😉

Bez względu na pogodę, wschody słońca są zawsze piękne. Nawet gdy promienie próbują się nieśmiało przebijać przez ciemne chmury, to i tak widok jest wart wczesnej pobudki.


Przy samej plaży jest całkiem spore wesołe miasteczko, na którego większości atrakcji mieliśmy wjazd dzięki NYPass. Mieliśmy dylemat czy nie skorzystać z tego wcale czy wykorzystać wejściówkę ryzykując, że możemy ją stracić ze względu na niepewną pogodę. Zaryzykowaliśmy i była to dobra decyzja z dwóch powodów. Po pierwsze deszcz wystraszył tłumy i do atrakcji nie było kolejek. A po drugie – szaleństwa na wymyślnych atrakcjach w mżawce, to całkiem nowe i warte przeżycia doświadczenie.

Żeby nie przedłużać wspomnę jeszcze na koniec o wizycie w dzielnicy żydowskiej, o której czytałam, że czas się tam zatrzymał. O ile z widokiem radykalnych mężczyzn mieliśmy okazja zapoznać się już na warszawskim lotnisku (czarne spodnie, biała koszula, czarny płaszcz i kapelusz oraz charakterystyczne loki przy pejsach), tak za bardzo nie wiedzieliśmy jak wyglądają kobiety. Przekonaliśmy się o tym zaraz po przybyciu na ich „kwadrat”. Wszystkie czy małe czy duże (a może raczej dorosłe) ubrane były bardzo podobnie: szare sukienki z długim rękawem, gdy sukienka była na ramiączkach lub z krótkim rękawkiem, to spodniej wyglądała bialutka koszulka z rękawem do łokcia. Domy raczej nie różniły się od innych. Chociaż przyglądając się niektórym można było dojść do wniosku, że rozwój duchowy jest dla nich nade wszystko.

Nie mogę obiecać, że jest to ostatni wpis o NY 😀 Może przy kolejnym oglądaniu zdjęć i wspominaniu tych kilku dni zapragnę opowiedzieć Wam coś więcej. Póki co, prawie oficjalnie: skończyłam z tym 😉