To nie będzie wpis o siatkówce. To znaczy będzie, ale o takiej z innej perspektywy. Do jego napisania zmotywowało mnie nie tyle zwycięzstwo Polski w Mistrzostwach Świata (2018), co to wszytsko, co działo się dookoła tego tematu. Niestety, świat się zmienia, technika idzie do przodu, Księżyc zaraz będzie zaraznaszym nowym domem, a ludzie ciągle są tacy sami. Pewne zachowania zostaną z naszym gatunkiem po wsze czasu. I chyba ja, największa optymistka świata, nawet się nie łudzę, że może być inaczej.

Zupełnie przez przypadek trafiłam na transmisję powitania Chłopaków na lotnisku. Niesamowite jest to, co tam się działo – setki ludzi, orkiestra, dziennikarze, flagi, czapeczki, koszulki – no po prostu dziki szał. Niektórzy mogą zapytać: Ale po co to wszystko? Przecież to nic takiego, to tylko sport. Może i tak, ale  owe „nic takiego” dało tyle radości milionom Polaków, że powinni to docenić również ci mniej zagorzali kibice sportowi.

Ale wróćmy do powitania – muszę przyznać, że jak orkiestra huknęła nagle „Polska biało-czerwoni” to ciary mi się pojawiły na ciele 🙂 Podobnie było gdy zagrali „pieśń o Małym Rycerzu”. Chociaż wiem, że to nie Heynen był pierwotnym adresatem tej piosenki, a pewien mały-wielki Argentyńczyk, który chyba jako pierwszy dał nam nadzieję na coś wielkiego, to i tak dzisiaj to pasowało także do tego Rycerza. No i przy okazji naszym siatkarzom został odegrany hymn narodowy, bo organizatorzy MŚ zapomnieli o tym drobnym szczególe…

W zdrowiu, a nie w chorobie

Patrzyłam na tych szaleńców, którzy dosłownie cały dzień siedzieli na lotnisku, bo samolot miał kilka godzin opóźnienia i sobie myślałam jakie to wspaniałe z ich strony. Próbowałam się postawić na miejscu reprezentacji i wyobrazić sobie, co jest w ich głowach. Wiem, że po 3 tygodniach męczarni jedyne o czym marzyli, to położyć się we własnym łóżku i spotkać się z rodziną, a nie tłumem wrzeszczących kibiców. Z drugiej strony…gdyby nie ten tłum – nie byłoby dla kogo przywozić złota. Zastanawiałam się także czy uśmiechy siatkarzy były w 100% szczere, czy może jednak nie udało się im wyprzeć z głowy tych wszystkich komentarzy o wygrywaniu poddanych meczów i braku wiary w nich w gorszym momencie. Zastanawiałam się, czy wracali pamięcią do powrotów z imprez, w których nie odnieśli spektakularnych sukcesów i na lotnisku witała ich garstka kibiców.

To już chyba jest wpisane w zawód sportowca, że jak jest dobrze, to kochają wszyscy. Jak nie spełni oczekiwań, to miłość wygasa tylko po to, by powstać jak Feniks z popiołów po kolejnych udanych zawodach. Zawsze mnie zastanawiała ta niestałość w uczuciach – albo kochasz albo nie. Wiadomo, że można się wkurzać, ale kocha się mimo to.

Trudna miłość

Moja świadoma przygoda z reprezentacją zaczęła się dość dawno temu – za czasów Murka, Świdra czy Gruszki i Zagumnego. Mieliśmy wtedy wielu dobrych zawodników, ale nie mieliśmy drużyny. A może nie mieliśmy Rycerza, który by ich scalił? Mimo to wiernie rok w rok siadałam przed telewizorem i wierzyłam, że tym razem będzie inaczej. Wstawałam w nocy na kolejne mecze, by czarować serwujących powtarzanym jak mantrę „asa, asa, asaasaasa” albo „siata, siata, siata, aut!” i liczyć do trzech odbicia naszych. Nawet jak było dobrze, a może i nawet bardzo dobrze, to i tak gdy stawał po drugiej stronie przeciwnik zwany Canarinhos czy Zborna, to nasi przestawali istnieć. Bolało, jak to strasznie mnie bolało. Mimo to, zbierałam wszystko co była związane z kadrą – plakaty, artykuły, kartki i chowałam do teczki. Wierzyłam, że kiedyś sięgnę do tych wspomnień z uśmiechem.

Pamiętam jeden jakiś turniej, zapewne w 2005 roku. Nieważne czy był to Puchar, Liga czy cokolwiek innego. Ważne było to, że Polacy szli jak burza. Następny mecz miał być z Brazylią, a ja miałam tego dnia bawić się na weselu i to w innym mieście. Cały czas kombinowałam jak obejrzeć ten mecz. Szczerze mówiąc rozum podpowiadał jaki będzie wynik, ale serce mówiło „musisz wierzyć! Kto jak nie ty”. Udało się nam wyprosić portiera aby przełączył na mecz. W pewnym momencie w recepcji zrobiło się dość tłoczno i parkiet taneczny miał poważnego rywala. Koniec był taki, jak można było przewidzieć – soczyste 3 do zera, bez większej walki i Polacy odpadają z turnieju. Jedni odeszli jeszcze przed końcem meczu, inni machnęli ręką wyrażając dezaprobatę. A ja płakała, pamiętam jak strasznie płakałam (a dodam, że nie byłam już podlotkiem ;)).

Następny charakterystyczny moment, który pamiętam, to rok 2006. Gdy zamykam oczy widzę jak stoję ubrana, gotowa do wyjścia na zajęcia. Polska gra z Wielką Rosją i dostaje lańsko. Jest 2:0, trzeci set to już formalność. Nagle coś się dzieje, chłopaki jakby dostali nowe życie. Przy stanie 2:2 świadomie podejmuję decyzję o nie pójściu na zajęcia. Końcówkę 5. seta oglądam klęcząc przed TV, płacząc ze szczęścia i z niedowierzania. To były te Mistrzostwa Świata, na których zdobyli srebro. Srebro, bo oczywiście finał przegrali jeszcze przed wyjściem na boisko. Brazylia zmiażdżyła ich do 14 czy jakoś tak. To jeszcze nie był czas, by chociaż pomyśleć o walce z Mistrzami.

Muszę przyznać, że w 2014 gdy wygrywali pierwsze złoto trochę byłam zazdrosna. Nagle wszyscy zaczęli kochać MOICH chłopaków. No ale ok, ponieważ było to dla nich dobre, łaskawie zgodziłam się na dzielenie się nimi 😉 Okazało się, że nie musiałam tego robić zbyt długo – 5. miejsce na Igrzyskach okazało się zbyt niskie by zauroczenie wielu przetrwało.
Może ze względu na „przekręcenie” się mojgo licznika zbieranie artykułów i plakatów już mnie nie kręci, ale miłość staje się bardziej dojrzała.

Może nie zawsze uważam, że są w życiowej formie albo nie zawsze wierzę, że teraz coś osiągną. Ale do szału doprowadzają mnie komentarze znawców życia i sportu. Nie będę wracać do ich treści. Ciekawi mnie tylko czy niektórzy z autorów owych komentarzy byli dzisiaj na lotnisku i wykrzykiwali „Biało-czerwoni”. W czasie turnieju zastanawiałam się czy Chłopaki je czytają. Ich wypowiedzi po wygranej dały do zrozumienia, że wiedzieli i bardzo ich to bolało…

Na koniec uszczypliwy komentarz jednego z Mistrzów, Mateusza Bieńka:  „Mam nadzieję, że teraz nikt nie powie, że przeciwnik się nam podstawił. No chyba że Brazylia stwierdziła, że ma za dużo złota i chce nam go oddać”.

 

[Edit: lipiec 2021]

Nie wytrzymałam. Od lat sobie powtrzam, że to ostatni raz, gdy sfrustrowani życiem komentatorzy świata, wyprowadzą mnie z równowagi. Ale nie potrafię. No nie potrafię nad tym panować. W środku wszytsko we mnie ma ochotę krzyczeć. Całe szczęście mam na tyle jeszcze zdrowego rozsądku w sobie, że nie wdaję się w dyskusję w komentarzach.

Mamy drużynę marzeń. Od lat na to czekalismy. Mamy takich zawodników, że spokojnie moglibyśmy stworzyć dwie pierwsze drużyny. Jesteśmy Mistrzami Świata. Mamy Kurka, Wilfredo, wielu innych znakomitych siatkarzy. Mamy trenera, który wreszcie potrafi wycisnąć z nich wszytsko, co najlepsze. Jesteśmy potęgą. I co? Wystarczy jeden. JEDEN! pierwszy, przegrany na przewagi, w 5 setach mecz na otwarcie Igrzysk, by Internet zalały komentarze typu „słaba drużyna”, „wygrają tylko z Wnwzuelą”, „Iran ich zmiażdżył”. Dla niektórych (obawiam się, że być może dla większośći, a przynajmniej dla tej głośniejszej części „kibiców”) jest tylko biały kolor i czarny. Nie ma dla nich, że w każdym turniej zawsze jest gorszy mecz. Albo, że dali ciała, bo zlekceważyli przeciwnika. Albo, żeIran miał rewelacyjny dzień. Nie. Po prostu są słabą drużyną.

I jeszcze mamy tu do czynienia z niesamowitym zjawiskem, bo ludzie, którzy prawdopodobnie nigdy nie trzymali piłki do siatki w rękach, komentują zabranie na Igrzyska chorego Kubiaka. Nie zastanowią się dlaczego trener, który prowadzi tę drużynę od lat mówi miesiąc przed turniejem, że Kubiak jedzie nawet bez nóg. Jeżeli dowódce mówi tak, o swoim żołnierzu, to znaczy, że jest on „czymś” więcej niż pionkiem na szchownicy.

I na koniec jeszcze taka rada dla tych, którym skreślanie naszej drużyny przychodzi równie łatwo, jak  miesiąc temu zakładanie olimpijskiego złota naich szyje. Ja nie jedne już mistrzostwa przeżyłam i od dawna już nie nastawiam się na medale, bo to jest sport. A w sporcie…nawet Szwajcaria może wygrać z Francją. I radzę to samo tym wielkim entuzjastom i znawcom, wtedy może łatwiej będzie im dostrzec różnicę między gorszym dniem, a nawet gorszym turniejem wspaniałych zawodników, a brakiem drużyny.

Frustracja i złość wylewa się ze mnie. A co roku ma to być ten ostatni raz. Może następne Mistrzostwa przyniosą ukojenie moim nerwom 😉

P.S. nawet jeżeli jedyną drużyną, z którą wygrają będzie Wenezuela, chcę wierzyć, że w sercach tych wszystkich „wróżbitów” zagości chociaż minimalny smuten, a nie satysfakcja skwitowana „a nie mówiłem?!”.