Ilekroć spoglądam na moje ostatnie puzzlowe dzieło, tylekroć napełnia mnie swojego rodzaju radość. Bynajmniej nie dlatego, że obraz rozłożony na moim stole sam w sobie jest taki wyjątkowy. Jest najnormalniejszy na świecie. Równie dobrze, każdy inny motyw mógłby się tam znaleźć. No więc o co chodzi?

Jak doskonale wiecie, puzzle to moja słabość. I to od zawsze, czyli dłuuugo przed puzzlową modą, która się narodziła przez pandemię i ogarnęła cały świat. Przez lata wyrobiłam sobie swoją technikę, wiem na co zwracać uwagę, co jest ważne, co zostawić na koniec. A do tego bardzo mnie to uspokaja.

Jeszcze do niedawna uważałam, że prezent od M. – puzzle Gdzie jest Nemo, były najtrudniejsze. A one po prostu, patrząc na to z perspektywy czasu, wymagały jedynie cierpliwości. Tam wszystko było jasne. Trzeba było jedynie dla konkretnego puzzla znaleźć odpowiednie miejsce i czekać, aż znajdzie się obok niego kolejny i kolejny. Duma na koniec była ogroma. Podziw w oczach odbiorców, był podbudowujący. I wrażenie, że skoro pokonałam to, to jestem w stanie ułożyć każde. Że nic już nie jest w stanie mnie niczym zaskoczyć i świat leży u moich stóp (przynajmniej ten puzzlowy świat).

Ostatnio W. powiedział mi, że nie do końca jest przekonany co do słuszności stwierdzenia, że Bóg daje nam tyle, ile jesteśmy w stanie znieść. Powiedział to patrząc na załamanych ludzi, których przytłoczyła sytuacja, w której się znaleźli. Przez chwilę pomyślałam, że coś w tym jest. A później przypadkiem mój wzrok zatrzymał się na ułożonym z 1000 kawałków obrazie na moim stole. Momentalnie przypomniało mi się czym było dla mnie jego skończenie. Szczerze go nienawidziłam wkładając ostatni, brakujący element. Nienawidziłam, ale czułam dumę, radość i ulgę. Układając Nemo, od momentu, gdy odkryłam sposób – wiedziałam, że to zrobię. Nie wiedziałam ile czasu mi to zajmie, ale wiedziałam, że to zrobię. Nawet sobie nie zdajecie sprawy ile razy byłam gotowa powiedzieć: „ok, no to trafiłam na takie, które mnie przerosły. Nie dam rady. To jest niemożliwe do zrobienia”. Dużo mnie to kosztowało, ale byłam gotowa powiedzieć „pass”. Potrafiłam przez kilka dni ich nie dotykać i patrzeć na nie ze wstrętem. Gdy patrzyłam na zdjęcie na pudełku, to wydawały się przeciętne, ale praktyka pokazała, że to, co mi się wydaje kawałkiem twrzy, to ściana, a to, co miało być fragmentem motoru, to jest noga. Część koła, to tak naprawdę element kurtki, a ściana…szczerze mówiąc, nawet w tym momencie nie jestem przekonana, że jest dobrze ułożona 😉

I tak naprawdę mogłam powiedzieć „no trudno”. Nawet nie musiałam się z nikim dzielić moją porażką i rozważać ją tylko w mojej głowie. Zwłaszcza, że jakiś czas wcześniej wrzuciłam na relację na Insta zdjęcie pudełka, że trudne, a część ludzi, którzy się nie przyjrzeli, zaczęli mi gratulować. No więc, dla innych go ułożyłam, więc tylko ja będę wiedziała, że jednak nie dałam rady. Ale walczyłam. Czasem wbrew sobie.

Dawno już swtwierdziłam, że puzzle, to piękna metafora życia, ale w taki lajtowy sposób. Na przykład: wszystko zaczyna się od chaosu, z którego zwykle powstaje coś, co ma ręce i nogi – ta analogia najbardziej mi się podoba, bo jak wiadomo, moje drugie imię to Chaos 😉 Innym razem, gdy trafiałam na coś trudniejszego niż się spodziewałam, to sobie mówiłam, że tak wygląda moja praca – najpierw entuzjazm; później myśl, że nie dam rady, to jest za trudne i mnie przerosło; później daję sobie plaskacza, biorę się w garść i przełamuję gorszy okres; tworzę to, co napawa mnie dumą. Za każdym razem to było takie…ulotne, takie nienamacalne. Po prostu teoria, czy coś w rodzaju tych wszytskich mądrych przesłań krążących po sieci. A ten jeden, jedyny raz poczułam, że jest to namacalne odniesienie do mojego życia. Gdybym się wtedy poddała, to pewnie nic by się nie stało. Ale jestem pewna, że po jakimś czasie wróciłoby to do mnie jako ogromny wyrzut sumienia, który by mnie trawił od środka.

Wracając do stwierdzenia W. – to, że ktoś się poddaje i nie walczy i stwierdza, że życie go przerosło, to nie znaczy, że tak jest naprawdę. Bardzo łatwo jest się poddać. I obwiniać wszystko i wszystkoch dookoła. Czy mam prawo do głoszenia takich twierdzeń? Wydaje mi się, że mam. W ostatnim czasie parokrotnie miałam powody, aby powiedzieć, że to już ponad moje siły. I mogłam nie wstawać z łóżka i wszysyc by to rozumieli i by mówili właśnie tak jak W. – że spadło na mnie zbyt wiele i nie można mi się dziwić, że nie dałam rady. I niewiele brakowało, a tak by się działo. Ale tak samo jak było z puzzlami – walczyłam, wbrew sobie walczyłam. Puzzle pokazały mi, że wystarczyło z cierpliwością stawiać czoła tym trudnościom. A życie pokazało mi, że każde, nawet najcięższe doświadczenia niesie coś dobrego. A przynajmniej coś zdecydowanie lepszego niż to, co dałoby poddanie się.