Fiona na widok Shreka zareagowała dość… osobliwie: „to wszystko nie tak! książę nie może być ogrem!”. Mnie tam ogrza natura mojego Księcia nie przeszkadza, ale i tak – to wszystko nie tak.
Kobiety dzielą się na te, które ślub planują od pierwszego zakochania w przedszkolu lub na te, które szczegóły ceremonii rozpisują w najdrobniejszych szczegółach przy pierwszym, poważnym związku. Są też takie Fiony jak ja, dla których organizacja wesela, to wizja nadchodzącej katorgi. Przerażała mnie myśl, że na salę trzeba będzie czekać rok albo dwa i przez ten cały czas będę musiała myśleć, planować, stresować się i czekać. Dlatego opcja „szybkiego” ślubu brzmiała baaaardzo kusząco. Tym bardziej, że była całkiem realna.

Odwieczny problemwesela huczne czy kameralne? Oczywiście na hucznym jest hucznie. I wesoło. Ale huczne trzeba szykować z rozmachem, a to nie w stylu Ogrów, w końcu Osioł to zauważył już na samym początku mówiąc: „nie jesteś, zdaje się, typem hulaki, co?”. „Cenię sobie swoją prywatność” odpowiedział Shrek i zgodnie z tą dewizą zadecydowaliśmy. Małe, spokojne, zorganizowane na szybko. Pięć miesięcy, to wystarczający czas na przygotowanie wszystkiego. W końcu ile potrzeba zachodu, aby zorganizować obiad dla najbliższych? No więc decyzja zapadła.

Plan był prosty – załatwić salę, a tym samym ustalić datę ślubu. Prób było kilka, dopóki się nie okazało, że mieszkańcy mojego Miasteczka na Ha są wystarczająco przesądni, by przestraszyć sie trzynastki w dacie. Niemalże wszystkie sale, fotografowie i inne atrakcje okołoweselne, włącznie z hotelami, były wolne! Żyć nie umierać! Takie szczęście może świadczyć tylko o przeznaczeniu. No i rozpoczęły się przygotowania: dogadanie ślubu, załatwienie fotografa i DJa – w końcu dla 30 osób orkiestry nie ma co ściągać, i tak dalej.

Gdy podstawowe tematy zostały ogarnięte, można było przejść do następnego kroku – zaproszenia i suknia. Ech… przeglądanie setek stron spełzło na niczym, bo nie jest tak łatwo zadowolić Ogra, ani w kwestii zaproszeń ani sukni. Nic mi się nie podobało, nic nie sprawiało, że serduszko zabiłoby bardziej. No i w takich sytuacjach potrzebna jest świadkowa. A że ja mam najlepszą na świecie, to sprawa poszła raz dwa. Powiedziała, że mam wymyślić jakie zaproszenie mi się podoba i to zrobimy. No to powiedzmy, że problem zaproszeń można było wrzucić na listę rzeczy „prawie zrobionych”.

To co z suknią? Ech… Dla większości kobiet jest to największa frajda. Nawet sobie nie wyobrażacie jaka męczarnia to była dla mnie. Zero wizji, zero pomysłu. Do tego te wszystkie modelki takie wysoki i kształtne, że każda suknia na nich wygląda pięknie. A i tak nie było niczego, co poruszyłoby mi serduszko. Jak w jednej podobała mi się góra, to dół mi nie leżał, a w innej było na odwrót.

W pewnym momencie pomyślałam, że co to za różnica, przecież i tak czas poświęcony na jej znalezienie będzie zdecydowanie dłuższy niż moje w niej wystąpienie. I gdy już miałam powiedzieć moim asystentkom – dajcie mi cokolwiek, to zobaczyłam ją! Serduszko mi troszkę zapałało, a to był już znak. Postanowiłam umówić się na spotkanie w salonie. Okazało się niestety, że jedyny salon jest w Warszawie. W mojej głowie musiały zajść szybkie procesy i analiza wszystkich „za” i „przeciw”. Tak naprawdę było tylko po jednym argumencie. Przeciw przemawiała odległość. Zaś za „za”- albo ta albo żadna inna. No więc nawet nie było co wrzucać tych argumentów na wagę rozsądku. Do tej pory nie mogę uwierzyć w to, co się wydarzyło chwilę później, gdy chciałam umówić wizytę. Spojrzałam na nazwę sukni – Sonia. Czy potrzeba było więcej znaków? To była ta jedna, jedyna, mi pisana. Sprawę załatwiłyśmy dosyć szybko. Pierwsza przymierzona suknia i decyzja podjęta. Co prawda w opowieściach pań z salonu Adrianna jestem pewnie tą, która z Wrocławia jechała o 4 rano, żeby przymierzyć sukienkę, która nazywa się tak, jak jej pies. Ale kogo to obchodzi – na pewno nie mnie!

Dodatkowo, jeszcze tego samego dnia znalazłam buty, które idealnie pasowały do mnie, do sukni i do całej wizji. Wszystko szło jak z płatka – pierwsza myśl – idealne trafienie. No po prostu przeznaczenie!

Plany, planami, a życie sobie 🙂 To jest właśnie to, gdy chce się mieć ciastko i chce się zjeść ciastko. Z jednej strony oboje bardzo chcieliśmy małego wesela. Z drugiej strony mieliśmy dużą salę, a rodzina dosyć liczna. Pierwotnym planem było zrobienie „poprawin” we Wrocławiu dla znajomych, więc tak naprawdę drugie wesele, kolejne przygotowania. Decyzja zapadła – robimy duże wesele. No i tu się zaczęło gmatwać, bo niby sala duża, ale ograniczenia ma, a rodzina, rozsypana po całej Polsce – liczna. Do tego znajomi. I to wszyscy przejezdni. Jak to ogarnąć tak, żeby było dobrze i żeby jak najmniej osób urazić? Bo to, że się urazi, to rzecz jasna… Nie da się wszystkim dogodzi i nie da się wszystkich zaprosić.

To już jest logistyka na najwyższym poziomie 😉 Wreszcie przydały się umiejętności wykorzystywane w pracy i mogłam stworzyć Excel liczący moich gości i gości W., osoby, które są przejezdne i maj gdzie spać i te, które noclegów nie mają. Ile dzieci siedzących osobno, a ile z rodzicami, ile młodzieży i osób towarzyszących. No i pamiętajmy jeszcze o wegetarianach.

Ale i tak, to wszystko nie mogło się równać z rękodzielnictwem jakim było robienie zaproszeń. Ponieważ pierwotnie miało ich być 20, to poniosła nas ułańska fantazja i wymyśliłyśmy zaproszenie składające się z dwóch zewnętrznych części, karteczki zmontowanej w środek, naklejonego zdjęcia i kokardki łączącej wszystko w całość. Okazało się to nie lada wyzwanie przy blisko setce zaproszeń – bo przecież trzeba wręczyć jeszcze zaproszenia osobom, które i tak nie przyjdą czy to z racji wieku, odległości czy prywatnych względów, ale miło by było żeby zaproszenie dostali… Orka niesamowita. Więc drogie panie, jeżeli narzekacie na to, że musicie wypisywać kilkadziesiąt zaproszenia i tyleż samo kopert, to wiedzcie, że inni mają gorzej. Może i na własne życzenie, ale i tak mają gorzej 😉 Może wkrótce nawet powstanie jakiś filmik z zaproszeniowej manufaktury.
Efekt końcowy był wspaniały. Przynajmniej dla mnie. Wiecie jak to jest, gdy jest się osobą o mało standardowym podejściu do życia. Nas, Dziwolągów, cieszą rzeczy zupełnie inne, niż większą część społeczeństwa. Ale mnie już w sumie za bardzo nie interesuje co sobie pomyślą o mnie zaproszeni gości.

SHOW MUST GO ON

Wersja 0 – test

Gdy zaproszenia zostały rozesłane, udało się nam, rzutem na taśmy załapać na nauki przedmałżeńskie. Nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, że z tym wszystkim wiążą się terminy i okazało się, że 3 miesiące przed zawarciem związku małżeńskiego konieczne jest rozpoczęcie zapowiedzi. No i jak do tej pory wszystko szło jak z płatka, dając do zrozumienia, że tak ma być i jest to przeznaczenie, tak nagle wszystko runęło…

W innych okolicznościach fakt, że zaświadczenie z rodzimej parafii idzie już, naszą wspaniałą Pocztą Polską, dwa tygodnie, byłoby poważnym problemem, bo zapowiedzi powinny ruszyć najpóźniej tydzień temu. Ale kto by się przejmował czymś takim w obliczu epidemii? Nagle, praktycznie z dnia na dzień wszystkie plany runęły. Nauki zawieszone, zapowiedzi nie wystartowały, a groźba odwołania ślubu wisi w powietrzu.

Wiem, że w momencie, gdy mnóstwo ludzi umiera, jeszcze więcej walczy z chorobą lub jest pogrążonych w żałobie, mówienie o sprawach doczesnych i tak przyziemnych jak wesele jest czymś nie na miejscu (?). Ale ile można żyć koronawirusem? Ile można o tym czytać, pisać i rozmawiać? Człowiek do życia potrzebuje różnych bodźców i celu, do którego dąży. Dlatego nie ma co się zamykać na temat planów i przyszłości.

No i teraz poważne pytanie – jak to wszystko odbierać? Gdy wszystko do tej pory szło nad wyraz gładko, to można było pomyśleć, że tak ma być, że to jest ta dobra droga. Można było nawet zapomnieć o zamieszaniu z pierścionkiem zaręczynowym, którego dostarczenie wiązało się ze stresem, nerwami i czasem. No ale, gdy na drodze do szczęścia staje coś tak nieoczekiwanego, to rodzi się pytanie, czy aby na pewno nie powinnam się zastanowić 😉 Tak jakby coś krzyczało: problemy z pierścionkiem, brak idealnej sukni i zaproszenia nie pomogły, to może to da ci do myślenia! Oczywiście żartuję, bo tyle tylko mogę zrobić w tej całej sytuacji.

I tak sobie myślę czasem, że ja przygotowywałam się pełną parą do tego wesela niecałe dwa miesiące. Co prawda bardzo pracowity i wyczerpujący był to okres, ale mimo wszystko to tylko 2 miesiące. Ale przecież ludzie planują swoje wesela miesiącami, latami czekają na sale. I teraz będą musieli wszystko odwoływać. Ja jestem też w o tyle dobrej sytuacji, że pierwotnie chcieliśmy kameralne przyjęcie, więc nawet jakby miało się odbyć w gronie 10 osób, to i tak pewnie się odbędzie. Co prawda już się nastawiliśmy na duże, ale będzie nam o wiele łatwiej z tego zrezygnować niż tym osobom, które organizowały wielkie przyjęcie od samego początku. Ponadto, jako urodzona optymistka, wierzę, że do połowy czerwca wszystko się uspokoi na tyle, że prawie nie zauważę różnicy. Ale co z osobami, które planowały ślub w maju? Albo na Wielkanoc? Wiem, że takie sprawy wydają się bzdurami w obliczu śmierci tylu osób i żałoby tysięcy innych, ale jednak czasem właśnie takie sprawy doczesne trzymają nas przy życiu. No więc wierzę głęboko w to, że to cholerstwo skończy się jak najszybciej i popsuje plany jak najmniejszej liczbie ludzi.