Człowiek sobie żyje na tym łez padole i myśli, że nic już nie jest w stanie go zadziwić. Przynajmniej na płaszczyźnie tak zwyczajnej jak czytanie. I bynajmniej nie chodzi mi o technologię i audiobooki czy książki na e-czytnikach. Tu pewnie naraziłabym się wielu osobom mówiąc, że książkę muszę czytać samodzielnie i czuć ją w rękach, i że nie muszę mieć miejsca w domu na kolejne książki, bo korzystam z biblioteki. Ale to jest temat na osobny wpis, więc koniec z licytowaniem się co jest lepsze: sprawdzona klasyka czy wygodna nowoczesność. Może kiedyś wdam się z Wami w jakiś dysput i rozważymy za i przeciw różnych opcji. Ale nie dzisiaj.

Gra cieni - Charlotte Link (240400) - Lubimyczytać.pl
Póki co, chyba najlepszy kryminał, który wpadł w moje ręce!

Wracając do tematu: człowiek myśli sobie, że nie pozostaje mu już nic innego jak czytanie ukochanych kryminałów – do grobowej deski albo utraty wzroku czy umysłu – w ten sam nudny, niczego nie oferujący sposób… Ktoś uwierzył, że uważam iż czytanie, a nie słuchanie książek bez obrazków jest nudne? Absolutnie nie, wyobrażanie sobie czytanych treści jest niesamowite. Nigdy się nie skupiam na wyobrażeniu sobie wyglądu bohatera, nie ma to dla mnie większego znaczenia. No chyba, że ma znaczenie dla fabuły, że to zrobiła blondynka, a nie szatynka. Wtedy staram się pamiętać istotne szczegóły. Natomiast uwielbiam wyobrażać sobie miejsca, po których przemieszczają się bohaterowie. Może nie mebluję im mieszkań, bo daleko mi do tego nawet w realnym świecie, ale wiem, gdzie jest kuchnia i pokój z którego okna widać dom sąsiadów. Jeżeli oczywiście są jacyś sąsiedzi, bo w kryminałach często ich po prostu nie ma. Wtedy pamiętam, gdzie jest telefon, który pewnie nie ma zasięgu albo ma odcięty kabel 😉 Ale jest to naprawdę fajna zabawa.

W ciągu mojego długiego życia kilka razy w ręce wpadły mi komiksy, ale ta forma książki (jeżeli tak to można nazwać) nie skradła mojego serca. Jakoś historie człowieka w getrach i pelerynie, bez znaczenia czy czarnej, czy niebiesko-czerwonej, nie przemawiały do mnie. Zaraz i za tę obrazę klasyki mi się oberwie, ale nie przepraszam, bo tak czuję. W mojej głowie stworzyła się wizja, że komiksy, to śmieszne rysunki przedstawiające historie superbohaterów i to w oparciu o chmurki rozmów, bo głównym odbiorcom owej formy nie chce się czytać. Takie pójście na łatwiznę. Komiks, to podanie na tacy wszystkiego: rysunek pokaże twarz oraz emocje, które na niej goszczą. Wskaże który dokładnie pokój w domu to sypialnia i że kabel do telefonu jest odcięty – nuuuda. Mało tego, nawet tam nie trzeba pamiętać imion, bo chmurka wychodząc z ust bohatera o blond włosach ewidentnie wskazuje na to, że to nie mówi tamten brunet. Takie piękne rozleniwienie czytelnika.

Przez lata pielęgnowałam w sobie ziarenko, które kiełkowało i utwierdzało mnie w przekonaniu, że komiksy, to nie moja bajka – dosłownie „bajka”. Ale jak w każdej dobrej historii – musiał nastąpić zwrot akcji, bo przecież inaczej nie byłoby tego wpisu. W sumie mogłam wpaść na pomysł postu, w którym skrytykuję od góry do dołu komiksy i ich odbiorców, no ale nie wpadłam. I już nie wpadnę, bo po prostu już tak nie uważam. A stało się to za sprawą- znienawidzonej w ostatnim czasie przez tak zwanych wiernych przyjaciół – radiowej Trójki (ale się dzisiaj narażam!). Otóż w jednej z audycji usłyszałam coś, czego się nie spodziewałam. Szczęśliwie usłyszałam to trochę przypadkowo, bo gdy tematem przewodnim audycji okazały się komiksy, to podświadomie wyłączyłam czujność. Do bardziej świadomego słuchania przebudziły mnie dobrze mi znane dwa słowa: „Agata” i „Christie”. Chwilę mi zajęło połączenie tych dwóch wątków. Pod jak ogromnym byłam wrażeniem, gdy zrozumiałam, że ktoś wpadł na dość oryginalny pomysł, by zamknąć książki królowej kryminałów w cienkich książeczkach z obrazkami.

Szczerze mówiąc, to nawet przez chwilę się nie zastanawiałam. Znalazłam w necie wszystkie trzy tytuły, zamówiłam je i przez kilka kolejnych dni siedziałam jak na szpilkach nie mogąc się doczekać przesyłki. Gdy wreszcie przyszły, to nie mogłam się zdecydować czy czytać po kilka stron, by dozować przyjemność, czy może wciągnąć wszystko jak najszybciej. Chęć delektowania się wygrała. A przynajmniej w teorii. Owszem, czytałam po dwie-trzy strony, ale przerwy pomiędzy kolejnymi „odcinkami” były dość krótkie. Z chęcią wejdę w posiadanie kolejnych opowiadań, które wkrótce mają się pojawić, bo bardzo mnie urzekła sama forma, ale również wykonanie. Nie jestem przekonana, czy chciałabym na dłuższą metę dostawać na tacy drobiazgi intryg wymyślonych przez Christie. Ale na ten moment jestem zachwycona wykonaniem, dbałością o szczegóły i, najzwyczajniej w świecie – świeżością.

Nie wiem czy sama zwróciłabym na to uwagę, obawiam się że nie, dlatego bardzo dziękuję redaktor Myszkowskiej za podrzucenie pomysłu, by przyjrzeć się tak zwanej „kresce”. Jako nowicjusz w świecie komiksów nie wiem czy jest to coś wyjątkowego, czy raczej jest to już standardem, że rodzaj rysunku jest dostosowany do treści. Do jej mroczności czy epoki, w której się dzieje. Trzy opowiadania osadzone są w trzech różnych czasach, a przez to zmienia się kolorystyka czy rodzaj grafiki.

„BERESFORDOWIE tajemniczy przeciwnik” – akcja toczy się na początku XX wieku, a bardzo tajemniczą sprawą zaginięcia zajmuje się para młodych znajomych pragnącym zarobić w trudnych powojennych czasach.

„HERKULES POIROT morderstwo w Orient Expresie” – mroczna opowieść rozgrywana na początku lat ’30 jest chyba jedną z najbardziej znanych spraw, którą zajmował się niepozorny detektyw. Może jest tak za sprawą filmu z Deppem, sprzed kilku lat? Któż to może wiedzieć 😉

„MISS MARPLE noc w bibliotece”, to kolorowe lata ’60, a sprawę próbuje rozwikłać poczciwa staruszka, która zawsze jest o krok przed policją niczym nasz, rodzimy Ojciec Mateusz 😉 Szarmanckie słownictwo nie przemówiło do prostego (nie prostackiego) stylu W. i zaniechał on próby poznania mordercy. No cóż…

Tak jak wspominałam, jako laik w branży komiksowej, zachwycałam się szczegółami, na przykład szyldy nie są rozmazanym „ble ble ble” tylko wyraźnymi nazwami czy czytelnymi plakatami. Podobało mi się jeszcze coś. Nie zawsze sceny były czytane od lewej do prawej. Chwilę mi zajęło zanim pojęłam dlaczego nie rozumiem przekazanej treści. Poniższy obrazek pięknie przedstawia dlaczego. Otóż bohaterowie idą wijącą się alejką parku, której kierunek wskazuje kolejność obrazków.

Reasumując. Póki co jestem zachwycona. Pomijając wizualne aspekty, to jest to super opcja dla osób, które czytają wolno lub cierpią na chroniczny brak czasu, a pragną zanurzyć się choćby na chwilę w świat stworzony przez Mistrzynię. Tak jak już wspominałam, z niecierpliwością wyczekuje na kolejne dwa, może trzy opowiadania, ale to chyba wszystko, bo jednak nic mi nie zastąpi prawdziwej książki, która budzi wyobraźnię i zajmuje trochę czasu. Ale doświadczenie uważam za godne polecenia.

P.S. Korzystając ze sposobności wrócę jeszcze na chwilę do Charlitte Link (zdjęcie książki z początku), którą odkryłam stosunkowo niedawno, ale już mam na swoim koncie kilka jej książek. Jestem zachwycona nie tylko tworzonymi przez nią historiami, ale też sposobem w jaki je prezentuje. Jest naprawdę moją mistrzynią. Aby się przekonać która – Link czy Christie jest mi bliższa postanowiłam wrócić do twórczości tej drugiej i porównać style obu pań.