Gdy człowiek wychodzi do pracy o świcie (wiadomo, że przez każdego „świt” jest rozumiany inaczej), wraca po jakichś 10 godzinach – bo przecież trzeba dojechać, wrócić i jeszcze coś do jedzenia kupić, to tak naprawdę jedyne czego oczekuje od miejsca swojego zamieszkania, to cisza i spokój. Nie są potrzebne żadne ulepszacze, wypełniacze i czasoumilacze. Co zatem się zmienia, gdy z dnia na dzień człowiek musi siedzieć niemalże non stop w domu?
Pierwsza myśl jest taka, że kwarantanna to samo zło. Że izolacja źle wpływa na stan psychiczny odizolowanej jednostki, że niby łatwo popaść w obłęd i szaleństwo. Coś może rzeczywiście w tym, zwłaszcza gdy ocenia się jednostkę po kilku zdjęciach 😉
Niemniej jednak, wbrew temu co można by było sądzić po dokumentacji archiwalnej powyżej, kwarantanna była dla nas na swój sposób błogosławieństwem. Dlaczego? Jest kilka powodów.
Pierwszy z nich jest bardzo naturalny, oczywisty i chyba każdy go zrozumie. Początek kwarantanny nałożył się z informacją o chorobie Sonia. Cóż piękniejszego mogło nas spotkać (i ją) jak nie to, że przebywaliśmy z nią niemalże 24 godziny na dobę, 7 dni w tygodniu. Nie siedziałam w biurze martwiąc się, czy mój pies już udusił się w męczarniach czy jeszcze mnie radośnie przywita. Ciągle byłam z nią. I chociażby z tego powodu wszystkie kwarantannowe minusy zeszły na drugi plan. >tutaj o tym, jak to jej nigdy nie było<
Kolejne trzy powody są typowo konsumpcyjne. Nie będę się skupiać nad oszczędzonymi pieniędzmi na benzynie i biletach autobusowych czy po prostu ubraniu. Może nie udało się nam oszczędzić tyle ile wydaliśmy, ale i tak uważam, że w ogólnym rozrachunku wyszliśmy na tym znacznie lepiej.
Do dzisiaj nie mogę zrozumieć jak to się stało, że twarde balkonowe krzesła, które wnieśliśmy do domu tylko na chwilę, żeby wygodnie się grało w Until Dawn, stały się stałym wyposażeniem mieszkania. Nie jestem w stanie powiedzieć czy to było rok, dwa czy ile temu (W. twierdzi, że to mogły być cztery lata, ale ja nie dopuszczam do siebie tej myśli). Uwierzcie mi – posiedzieć na grillu w ogrodowym krześle, to całkiem spoko opcja. Ale używać ich jako foteli przez długi czas, to jest naprawdę wyzwanie. To jest tylko dowód na to, że człowiek jest w stanie przyzwyczaić się do wszystkiego. Ale przyznam, z czasem twarde krzesło zaczęło mocno cisnąć w tyłek, wbijać się w plecy i ogólnie przestało być wygodne. I wtedy przyszła kwarantanna – 24 godziny siedzenia w domu. Swoją drogą, jaki człowiek staje się kreatywny, gdy mu czegoś potrzeba. Decyzja zapadła: „tak, kupujemy fotel typu Lazy Boy” (to taki jakie mieli Joey i Chandler). Ponieważ nie są one za tanie, zdecydowaliśmy się, że kupujemy jeden – lepsze to, niż nic. A do tego miejsca sporo zajmują. Ale gdy się okazało, że znaleźliśmy stronę z mega promocją i niemalże w cenie jednego, można kupić dwa, zaczęliśmy kombinować. Jak to zrobić, by w pokoju, w którym ze względu na kwarantannę pojawiło się dodatkowe biurko i masywny fotel do niego pomieścić stół, kanapę, ławę i jeszcze dwa duże, rozkładające się fotele? Otóż bardzo prosto! Wystarczy rozkręcić kanapę robiąc z niej przyjemne miejsce do siedzenia, a zbędną część zabezpieczyć i wynieść na balkon jako leżankę. Najgorsze jest to, że po dwóch dniach użytkowania nie umiałam sobie wyobrazić jak ja tyle czasu spędziłam na tych niewygodnych ogrodowych krzesłach. I tu wychodzi kolejna prawda o człowieku – do dobrego można się bardzo szybko przyzwyczaić!
Gdy już mieliśmy na czym siedzieć, a co jest najlepsze – jak na załączonym obrazku, nie tylko w czasie wieczorów, stwierdziliśmy, że potrzebna nam jest pomoc w kuchenna. Mogę zganiać na godziny spędzone u weterynarza (filmik poniżej), mogę zganiać na kilka projektów, którymi się zajmowałam w międzyczasie i to wszystko byłaby prawda, ale główny powód jest taki, że ja nie lubię, nie umiem i nie mam czasu gotować (W. także). Dlatego zbawienny okazał się dla nas Thermomix (jakby co, to mam świetną konsultantkę, która daje spore wsparcie). Tak, tak wiem – drogie. Ale biorąc pod uwagę jak kiepsko się potrafiliśmy odżywiać oraz to, ile kasy się wydawało na pizze, chińszczyznę czy burgery, to dosyć szybko się zwróci 😉 A ile pysznych drinków odkryłam w ostatnim czasie… I zaczęłam produkować miętowy cukier <3 O takim banale jak chleb i ciastka nie wspomnę.
Gdy już mieliśmy gdzie siedzieć i co jeść okazało się, że jest tyle innych obowiązków i zadań, że nie ma komu zmywać. Zlew pełen naczyń, ale my dalej byliśmy zatwardziałymi anty-zmywarkowcami. W pewnym momencie miarka się przebrała i podjęliśmy decyzję – kupujemy zmywarkę! Patrząc na to ile wody, i to ciepłej wody, marnuje W. w trakcie mycia 3 talerzy, to stwierdziliśmy, że mając zmywarkę zaoszczędzimy na wodzie 🙂 Śmieszna też jest historia z kupnem i montażem tego dobrodziejstwa techniki. Można ten proces podzielić na kilka etapów.
ETAP I: Przygotowanie! Jak na prawdziwy umysł analityczny przystało – W. najpierw sięgnął do bezdennych otchłani internetu, by wyłonić zmywarki najlepsze pod każdym względem. Co zaskakujące – okazało się, że chyba wszystkie zużywają mniej wody niż W. 😉
ETAP II: Wizyta w sklepie. Pamiętam dokładnie, to był piątek. Pomimo, że ludzi sporo, maseczki na twarzach nie przyśpieszały załatwiania spraw, to ten etap okazał się być i etapem zwiadowczym i wieńczącym łowy ponieważ zmywarka na którą ostatecznie padł wybór była na stanie sklepu. Bardzo miły pan z obsługi załatwił z nami sprawy finansowe, co nie było oczywiście zbyt proste, bo chcieliśmy użyć benefitowych kuponów z pracy, a jedno z nas (nie będę ośmieszać W.) nie zauważyło, że można wybrać bony o kwocie 500 zł, więc wybrało 5x100zł. Trochę zabawy z tym było, bo kody trzeba było podawać pojedynczo, czekać aż system załapie, a później powtórzyć proces. Mimo maseczek na twarzach ludzi stojących w kolejce za nami, czułam ich zniecierpliwiony i poirytowany oddech na swoim karku. W międzyczasie zamówiliśmy transport, wniesienie (bo wiadomo – takie coś trochę waży), i dla bezpieczeństwa, ponieważ nigdy nie mieliśmy bliższego kontaktu ze zmywarką, zwłaszcza od strony technicznej – również montaż.
RADA I: Nie ufajcie „fachowcom”. Moja niebywała inteligencja i niesamowita spostrzegawczość kazały mi się zapytać, czy jakoś musimy się przygotować na ten jakże ważny etap w naszym życiu. W sensie technicznym, bo życiowo już przecież od kliku dni byliśmy nadzwyczaj gotowi. Ów miły pan z obsługi powiedział, że nie. Oczywiście uwierzyłam, chociaż widziałam, że sytuacja pod zlewem nie wygląda jakby wszystko było w gotowości na podłączenie zmywarki. No ale skoro pan w sklepie z RTV i AGD mówi, że panowie sobie poradzą, to dlaczego ja, nieznająca się na hydraulice, miałabym nie wierzyć. Łatwowiernie założyłam, a raczej założyliśmy, że panowie od montażu są przygotowani na każdą ewentualność.
ETAP III: Montaż. Minęła sobota, niedziela i poniedziałek. Nadszedł wtorek! Wreszcie! Co prawda dostawa miała przyjść między 11 a 21, ale i tak od rana byliśmy w gotowości. Około 17 zadzwonili, że jadą. Wtaszczyli tę kolubrynę, rozpakowali i przystąpili do montażu:
– Yyyyy, ale państwo nie macie dodatkowego kranika z zimną wodą…
– I co teraz?
– No jak to co? Tyle z naszej roboty.
– No ale że jak? Że się nie da?
– No nie da. Powinniście mieć kranik, jak w łazience, a nie macie.
– No ale przecież pan w sklepie mówił…
– Pan w sklepie wie tyle samo co pani, więc sobie może mówić.
– To co mamy teraz zrobić?
– Albo zabieramy z powrotem albo próbujecie państwo na własną rękę.
– Ale jak?
– Możecie spróbować z przełączkami. Kupić w sklepie trójnik >o zgrozo, co za słowo< i spróbować zamontować.
Szybkie spojrzenie na siebie z W. i wiedzieliśmy, że jak ją teraz wypuścimy z rąk, to przez najbliższe pół roku nie zbierzemy się do zrobienia tego.
– Próbujemy, niech zostanie.
MORAŁ: Morał z tego jest taki, że przez to, że pewna sieciówka nie zadbała o przeszkolenie pracowników albo chociaż nie zapewniła konsultacji z fachowcem straciła ponad 70 zł. Bo wyobraźcie sobie, że wniesienie ciężkiego sprzętu, to koszt 20 zł, a podłączenie dwóch rurek to 70 zł… Koniec końców – poradziliśmy sobie sami. To znaczy prawie – dziękujemy P. za profesjonalne wsparcie 😀
ETAP IV: Mężczyzna zmywa!
Kolejny plus kwarantannowy wiąże sie z naszą przyszłością – jakkolwiek wzniośle to brzmi. Okazało się, że biuro do niczego nie jest nam potrzebne, więc pierwotne plany z szukaniem mieszkania w pobliżu pracy czy centrum zostały mocno zredukowane. Ale o tym w najbliższej przyszłości 😀
A na domiar wszystkiego – był, a raczej ciągle jest to czas układania niezliczonej ilości puzzli 😀