Niedawno obchodzony dzień matki zmusił mnie trochę do refleksji i wyznania, co się ze mną działo przez ostatni rok, a może i dłużej. Będzie to swojego rodzaju coming out. Będzie to słodko-gorzka opowieść o zderzaniu się z rzeczywistością. Pojedyńcze zderzenia nie bolą tak bardzo – bierze się oddech, wypina pierś, ukradkiem wyciera łzę i idzie dalej. Gorzej robi się, gdy jeszcze niezagojane otłuczenie dostaje kolejny cios. Oczywiście da się z tym żyć, ale gdy się tak nazbiera, to w końcu musi się wylać. Albo wystrzelić.
Dla tych, którzy nie wiedzą – ogrza rodzinka powiększyła się o pełną energii, zdrową i wiecznie uśmiechniętą Ł. Ale to nie jest blog mamuśkowy, więc póki co, tak tylko informacyjnie.
Po roku opieki nad dzieckiem coraz częściej jestem pytana, czy już wróciłam do pracy. No to odpowiadam: nie, nie wróciłam i nie wrócę, bo pracy nie mam. Dlaczego? No i tu zaczyna się historia.
Rozdział I – praca marzeń
Gdy okazało się, że mogę zmienić pracę, to nawet fakt, że to tylko na rok, na zastępstwo, nie zabroniło mi myśleć, że Pana Boga za nogi chwyciłam. Lecz życie, to nie bajka i „mały druczek” przy intratnej umowie, to podstawa. Do tego, jak się okazało z matematyki też za dobra nie jestem, bo nie potrafiłam zastosować jednej z podstawowych praw matematycznych: LICZ NA SIEBIE. Dlaczego? Otóż znów założyłam (który to już raz w moim życiu), że wszyscy dookoła są życzliwi, a do tego są profesjonalistami i znają się na swojej pracy. Wyszłam więc z założenia, że sprawdzać i zabezpieczać się na jakąkolwiek”ewentualność” nie trzeba, bo przecież, gdyby były jakieś niepokojące zapiski, to bym została o tym poinformowana – o święta naiwności.
Jak dziś pamiętam rozmowę telefoniczną z pracownikiem HR z nowej pracy. Pamiętam nawet, w którym miejscu stałam w trakcie tej rozmowy. Czego dotyczyła ta pamiętną rozmowa? Całej mojej przyszłości, bo jak przy układaniu domina wystarczy pchnąć jeden kleck, by posypała się cała budowla, tak tu – jedna decyzja pociągnęła za sobą szereg kolejnych. Ponieważ praca na zastępstwo wydała mi się ryzykowną, to dogadałam się z przełożoną w starej pracy, że mogę wziąć urlop bezpłatny. I dla mnie i dla niej to korzyść – w razie czego, ja będę miała gdzie wrócić, a oni będą mieć przeszkolonego pracownika. Idealny układ. Gdy poinformowałam o tym przedstawiciela działu HR sprawy potoczyły się zupełnie inaczej niż zakładałam. Zaczęło się przekonywanie, czy jest sens się tak asekurować, że rotacja w firmie jest spora, że zawsze się coś dla mnie znajdzie, że będzie super. Chciałam, żeby było super, więc posłuchałam i postanowiłam odciąć się od starego. No i nie sprawdziłam, czy coś mi „grozi” na skutek obwarowań, jakie spoczywały na tym rodzaju umowy. I teraz zachodzę w głowę, czy osoba, która mnie tak namawiała do zamknięcia furtki ewakuacyjnej nie wiedziała, że ta umowa w żaden sposób nie chroni kobiet w ciąży? I firma ma prawo pozostawić kobietę bez mrugnięcia okiem, bez jakiegokolwiek wsparcia? Jeżeli tak, to niezbyt dobrze świadczy to o kompetencji. Jeżeli wiedziała i stwierdziła, że jest to mało istotny fakt, to niezbyt dobrze świadczy o kompetencji i stosunku do przyszłej koleżanki z pracy.
Oczywiście odpowiedzialność za ostateczną decyzję ponoszę tylko i wyłącznie ja, bo nieznajomość prawa szkodzi. Ale…niesmak pozostał.
Czy cofnęłabym czas? Nigdy. Efekt motyla działa. Prosty przykład – gdybym nie zmieniła pracy, Ł. mogłaby się nigdy nie pojawić. Koniec tematu.
Rozdział II – niesmaku ciąg dalszy
Istnieje prawdopodobieństwo, że ktoś z tej byłej pracy będzie to czytał, więc tylko dodam, że nie mam zamiaru nikogo stawiać w mało komfortowej sytuacji. Muszę się po prostu rozliczyć z przeszłością, żeby z czystą kartą zacząć od nowa. Muszę wyrzygać z siebie to, co kiśnie we mnie od ponad roku.
Informacja o tym, że osoba, którą zastępuję będzie wracać za 2-3 miesiące pokryła się mniej więcej z czasem, gdy dowiedziałam się o ciąży. >dodam tylko, że umowa na zastępstwo głosi, iż zostaje ona automatycznie rozwiązana, gdy powróci zastępowany pracownik< I zaczęła się walka z czasem. Kombinowanie. Myślenie. Próba zaczarowania rzeczywistości, bo jeżeli bym urodziła przed powrotem tej osoby, to mam macierzyński, jeżeli nie – po porodzie zyskuję status bezrobotnego i brak jakiegokolwiek wsparcia finansowego. Taki tam system wspierający kobiety…
Wiem, że (teoretycznie) wiedziałam na co się piszę i świadomie podjęłam decyzję o przyjęciu pracy na zastępstwo, więc teoretycznie byłam gotowa na konsekwencje. Może być też tak, że hormony i stres w tamtym czasie zakłamują w mojej głowie obraz tego, co się wtedy działo. Ale siedzi we mnie ogromny żal. Być może nie byłam idealnym pracownikiem i przełożeni nie widzieli mnie dłużej w szeregach swojego zespołu – nie wiem – ale mnie, w tej chorej sytuacji ratowałoby przedłużenie umowy o miesiąc. O 30 dni. Bez gwarancji zatrudnienia po powrocie. Ciężko mi uwierzyć, że w tak dużej firmie nie było opcji znalezienia rozwiązania. Co mogłam zrobić pozostawiona samej sobie na końcówce ciąży, którą nie do końca znosiłam dobrze? Pójść do innego działu i zapytać, czy mają miejsce dla osoby, która się nie pokaże nawet na wdrażaniu? Nawet jeżeli naprawdę nie było takiej możliwości, w końcu nie znam się na meandrach kadrowych praw, to zwykłe, ludzkie „robiliśmy wszystko, co w naszej mocy – nie wyszło” by bardzo pomogło.
Zastanawiam się, co by było, gdybym miała inne nastawienie do proszenia o pomoc i bym chodziła (a raczej toczyła z brzuchem pod nosem) od działu do działu i płakała, popadała w histerię. Czy wtedy by się znalazło dla mnie miejsce? Być może, ale po takim zagraniu nie umiałabym patrzeć w lustro. Mówiłam, że sobie poradzę i poradziłam!
Żeby na dodatek było śmieszniej, to o ustaniu zatrudnienia dowiedziałam się drogą pantoflową na chwilę przed mailem z prośbą o podpisanie dokumentów. A przecież wystarczyło napisać, nawet oficjalnego, maila – tego i tego dnia umowa zostanie rozwiązania. Co prawda, obowiązku takiego nie mieli, bo przecież wiedziałam na co się piszę, ale tak jakoś przykro…
Rozdział III – bezrobotny też człowiek
Gdyby komuś, na przyszłość, ta wiedza była potrzebna, to bezrobotna matka, na niby macierzyńskiem dostaje z MOPSu tysiaka tak zwanego kosiniakowego. Ja miałam o tyle szczęście, że W. pracując mógł mnie wpisać pod swoje ubezpieczenia. Biada kobiecie z dzieckiem, która nie ma męża w ogóle albo ma, ale nie pracującego obiboka. Jedyną opcją jest rejestracja w PUP. Oczywiście pod warunkiem, że jest się gotowym do podjęcia pracy. Z noworodkiem? Hmmm…
Rozdział IV – żłobek nie dla bezrobotnych
Gdy już przełknęłam wszystkie podane mi łyżki dziegciu postanowiłam oddać się wychowaniu córki na 100%. Nie myśleć już o tym gdzie jestem i gdzie mogłabym być, gdyby gdzieś, coś potoczyło się inaczej. Po chwili sielanki przyszedł czas na zapisanie się na listę do żłobka z dofinansowaniem. No i przywitał nas tu kolejny plaszczak w twarz. Może i nie ma dzisiaj punktów za pochodzenie, ale mamusie pracujące są postawione wyżej w hierarchii niż mamusie bezrobotne. Bo przecież to logiczne – nie pracuje, to znaczy, że patologia i tak do pracy nie pójdzie, niech chociaż dziecko niańczy. Żeby było śmieszniej, to akurat W. czekał na zatrudnienie w innym miejscu i chwilowo też był bez statusu pracującego, więc nie mieliśmy najmniejszych szans na pomoc przy żłobku. Po zatrudnieniu W. trochę podskoczyliśmy w rankingu, ale to ciągle mało. Błagam, niech mi ktoś wytłumaczy o co tu chodzi? Dlaczego ktoś, kto nie pracuje nie ma wsparcia, gdy chce się aktywizować? Jak z nie-wynagrodzenia opłacić żłobek? Nie mówię, że powinno być na odwrót. Po prostu pytam: po co to? Punkty za rozliczanie PITu w danym mieście – jak najbardziej. Punkty za chore dziecko lub dla wielodzietnych rodzin – jak najbardzej. Ale punkty za pracę? To może, aby dotkliwiej skopać leżącego, to bezrobotnym powinno się odjąć jeszcze z dyszkę.
Rozdział V – być matką przez rok, „to jest nic”
Po błogim roku bycia matką na utrzymaniu państwa przyszedł czas na pożegnanie się z tysiakiem. Myślę sobie – idę do PUPu. Lekko licząc staż pracy ciągiem, na umowę o pracę, to tak jakieś 12 lat będzie, więc parę złotych kuroniówki się należy. Otóż nie. Dlaczego? Bo kosiniakowe, to tylko jałmużna od państwa, a nie prawilne ZUSowskie macierzyńskie z odprowadzaniem podatków, więc przerwa w pracy była za długa. Urzędnik (kobieta – żeby nie było) powiedział mi prosto w twarz (chociaż dzień wcześniej dostałam informację, że jak najbardziej przysługuje mi wsparcie i spędziłam godzinę na odpowiadaniu na tysiące pytania przy onlinowej rejestracji) , że to, że wychowywałam dziecko, to jest nic, że taki macierzyński nic nie znaczy. Wiem, że to był skrót myślowy i chodziło o kwestie zusowskie, ale przykro zrobiło mi się strasznie.
Ani prawdziwego macierzyńskiego, ani wliczania roku do stażu pracy, ani szansy na żłobek, ani kuroniówki, a na koniec człowiek dowiaduje się, że rok ciężkiej pracy 24h na dobę, to jest nic…
Rozdział VI – Tymbark prawdę powie
„Bądź dobrej myśli ” – to chce mi dzisiaj powiedzieć opatrzność. W sumie, gdybym nie była, to chyba dawno bym oszalała. Ale miło, że ktoś przypomina 😉
Zawsze uważałam, że wszystko w życiu jest po coś. Wszystko ma sens (czasem ciężki do odkrycia). Każde doświadczenie nas do czegoś prowadzi. Chociaż moja jedna decyzja doprowadziła mnie do tak absurdalnej sytuacji, to nie żałuję i to nie tylko z wspomnianego wcześniej powodu Ł. Praca była super. Ludzie byli świetni. Po prostu czasem coś tam w środku we mnie krzyczy i musi się wydostać, żeby nie porozrywało mnie od środka. No i strasznie mnie ciekawi jaka będzie kolejna sytuacja, która da mi z tak zwanej – płaskiej. Śmiać się, czy płakać? Na pewno zdam relację.
Rozdział VII – i co dalej?
Biję się z myślami co dalej. Jak wykorzystać tę sytuację, w której się znalazłam i przekuć ją w zwycięstwo? Jakby nie patrzeć jestem „wolna” – nie muszę się pilnować terminów, tłumaczyć pracodawcy kiedy wracam. Kasy, która przepadła nie odzyskam, więc pewne plany musimy po prostu przesunąć, o innych zapomnieć. Mam teraz, jak niewiele matek, opcję wyboru i ryzykowania, no dużo gorzej już być nie może – ale wolałabym nie testować 😅 Mam głowę pełną pomysłów, ale do realizacji tylko przy własnej działalności. A czy jestem aż tak odważna lub też szalona, aby porywać się teraz na działalność? Żyję więc z dnia na dzień, chłonę każdą nową umiejętność Ł. i czekam co przyniesie kolejny dzień.
Jestem z ciebie dumna.
😁 Dziękuję 🙃
Będziesz się z tego śmiać, zobaczysz. Życie daje po dupie, ale im więcej tym twardsza dupa. Wierz mi, wiem co mówię. Ważne jest tylko to kogo masz przy sobie.
Dziękuję za te słowa 💛
Jesteś Wojowniczką jak nie Ty to nikt 💪💪💪💪
💪
Asiu jak ja sobie jakoś radzę, to Ty tym bardziej. Trzymam kciuki za pomyślność
😘