Dzisiaj będzie o paradoksach. Od podwójnego paradoksu zacznę. A później wyłonią się jeszcze paradoksy życia.

Jeszcze miesiąc temu wyśmiałabym każdego, kto by mi powiedział, że będę zachwalać jakiś serial i to o TAKIEJ tematyce. Żeby wybielić się przed samą sobą, tłumaczę sobie, że to nie jest zwykły serial, tylko biograficzny. A to co innego, bo po pierwsze – nie będzie się ciągnął w nieskończoność, bo ma jakieś ramy czasowe nałożone przez historię. A po drugie, bardziej lub mniej musi się trzymać pewnych faktów, więc nie jest przesadzony.

Zanim przejdę do tego o jaki serial chodzi, zacznę od myśli, która mnie naszła pod jego wpływem.

Jak bardzo, patrząc na naszych dziadków, czy też starszych sąsiadów wyobrażamy ich sobie jako właśnie takich staruszków, ewentualnie troszkę młodszych staruszków (których pamiętamy z dzieciństwa), a jak często widzimy w nich ludzi, którzy mieli kiedyś po 15, 20 czy 30 lat? Owszem, często kładzie się na to szczególny nacisk przy okazji 1 września czy kolejnej rocznicy Powstania Warszawskiego.

Pewnie kojarzycie zdjęcie zgarbionego 90 latka obok zdjęcia pięknego młodzieńca czy ślicznej dziewczyny. Działa to trochę na wyobraźnię. Ale czy oprócz tego, jak wyglądali, jesteśmy sobie w stanie wyobrazić coś więcej? Czy potrafimy dostrzec w tej starej sąsiadce, która się ciągle o wszystko czepia, niegdyś pełną życia, długowłosą dziewczynę z głową pełną szalonych pomysłów, która co weekend na domówkach cichaczem popalała razem z chłopakami zakazanego papieroska? A czy łatwo nam uwierzyć w to, że ten staruszek z sąsiedniej klatki, który ciągle zapomina drogę do domu, jeszcze przed wojną był łobuzem nie do poskromienia wygrywającym wszystkie zawody sportowe w szkole? A czy dopuszczamy do siebie myśl, że wszystkowiedzący o dobrym wychowaniu nauczyciele też byli zbuntowanymi nastolatkami? Jakoś ciężko sobie wyobrazić ich na wagarach, przepełnionych rozterkami miłosnymi, z życiowymi dylematami i pokłóconych ze „starymi”.

Ja łapię się na tym, że mimo tego, że bardzo się staram, słucham opowieści dziadków o ich młodzieńczych latach, oglądam zdjęcia, to nie umiem sobie wyobrazić ich młodych, pełnych werwy i szaleństwa. Nawet jeżeli, bazując na wyblakłych fotografiach jestem w stanie wyobrazić sobie ich na jakiejś potańcówce z kieliszkiem wódki w dłoniach, tak w ich młodzieńcze ciała wkładam ich dziadkowe charaktery, znane mi od lat sposoby bycia. No nie potrafię w swojej wizji zrobić tak jak robią w filmach – pstryknąć palcami i przenieść się w lata 30 czy 40, w ten klimat i popatrzeć na tych ludzi jak na swoich rówieśników – szalonych, pełnych energii. No nie potrafię.

I pomyśleć, że niedługo tak będą mówić o nas. Ba! Mam prawo podejrzewać, że już nas niektórzy postrzegają jako wiecznie starych (nawet jeżeli mamy 30 lat). I tak w kółko, aż świat przestanie wydawać nowe pokolenia. Jak się okazało, a raczej jak było można przypuszczać – nie ja pierwsza zastanawiałam się nad upływającym czasem i zmianą punktu widzenia wraz z jego upływem. Wiem, że ciężko to sobie wyobrazić, ale ci bardzo dojrzali panowie z Czerwonych Gitar byli kiedyś młodzieńcami. I to takimi, przeciwko którym buntowali się dorośli. No więc nie można było tego pozostawić bez komentarza:
(…)
Dla nas starsi – też zagadka,
Więc prosimy kiedyś dziadka,
By wyjaśnić tę zagadkę zechciał nam:
„Powiedz dziadku, z prawdą w zgodzie,
jaka też to była młodzież,
ta w gatunku przedwojennym – oceń sam.”

Dziadek miękko machnął ręką:
„Lambeth-walki, five o’clock, co dzień jazzy,
i w kawiarniach, przy pół czarnej, każda z każdym,
na dansingi z rekolekcji uciekali
I się w tangu bez obiekcji przytulali.”
Siła złego – więc dlaczego

Przedwojenna młodzież bardzo nas nie lubi?
Czemu huczy na nas basem raz po raz?
I w domysłach się eks-młodzież czemu gubi,
Co wyrośnie, co wyrośnie kiedyś z nas?

To pytanie już nas samych martwi mocno,
Bo widzimy, co – niestety! – z nich wyrosło!
Więc poprawmy się co żywo, póki czas,
Bo strach myśleć, co wyrosnąć może z nas!
Więc poprawmy się co żywo, póki czas,
Bo strach myśleć, co wyrosnąć może z nas!

Dlaczego o tym piszę akurat teraz? Takie przemyślenia naszły mnie po obejrzeniu wspomnianego wyżej serialu. Ale zacznijmy od początku. Jakiś czas temu w pracy został poruszony temat nowego serialu Crown – o Koronie brytyjskiej. Totalnie wyparłam ten wątek, bo po pierwsze to serial, a jak wiadomo, nie jest to moja ulubiona forma z zakresu kinematografii. A przede wszystkim dlatego, że tematyka królewska i ten zachwytu życiem monarchów, ich rocznicami, ślubami i skandalami interesuje mnie mniej niż średnio. Długo się broniłam przed obejrzeniem, ale Netflix lepiej wiedział czego potrzebuję i ciągle wyświetlał mi to na pierwszym miejscu w proponowanych pozycjach. Gdy dopadło mnie choróbsko i gorączka odebrała mi zdolność racjonalnego myślenia… uległam!

Tak jak mówiłam – temat brytyjskich monarchów interesowała mnie na tyle, by znać imiona najważniejszych członków królewskiej rodziny. Nie czytałam o nich, nie oglądałam, nie słuchałam – po prostu byli i to mi wystarczało. Chyba jedyny film jaki obejrzałam z zaciekawieniem, to „Jak zostać królem„, ale może nawet bardziej przez sympatię do Colina, niż przez tematykę. No i ostatnio, przez przypadek, „Powiernik królowej”. I tyle.

W mojej głowie Miłościwie Im Panująca, królowa Elżbieta II była od zawsze siwą, przykurczoną (niegdyś mniej, teraz bardziej) heterą rzucającą kłody pod nogi Lady Di. Nigdy nie poczułam nawet odrobiny chęci, by zagłębić się w jej życie. Bo niby po co? Po obejrzeniu 20 odcinków naszła mnie pewna refleksja: wiecie, że ona była młoda?!

Młoda, ładna, pełna kompleksów, borykająca się z tym, co spadło na nią jak grom z jasnego nieba, gdy stała się najważniejszą osobą w Zjednoczonym Królestwie. Młoda dziewczyna, której zabrano młodość. A tam młodość – dzieciństwo. Nie pozwolono cieszyć się rodziną, bo Korona zawsze miała być na pierwszym miejscu.

Nigdy się nad tym nie zastanawiałam, co tak naprawdę dzieje się za grubymi murami królewskiego pałacu. Nie twierdzę, że zaraz stanę się jej psychofanką i sięgnę po tomiszcza jej biografii. Po prostu doszło do mnie, że ona też jest człowiekiem! I to niegdyś młodym i niezaradnym. Niby to takie oczywiste, a jednak było tak jak w przypadku moich dziadków – nawet jak wyobrażałam sobie ją jako młodą, to i tak z cechami obecnej jej.

Nie mogę sobie przypomnieć kiedy i w jakich okolicznościach (skoro nie czytam i nie oglądam) obejrzałam albo przeczytałam coś, co sprawiło, że „zakochałam” się w księciu Filipie – szanownym małżonku Korony. Zobaczyłam w nim mega pozytywnego i dowcipnego osobnika, tak odmiennego od tych wszystkich królewskich sługusłów. A jeszcze chwilę wcześniej miałam go za namagnetyzowaną kukiełkę, którą pola magnetyczne zawsze ustawiały za/obok Jej Królewskiej Mości. Po serialu i po dokumencie, który obejrzałam później, zakochałam się w nim jeszcze bardziej. Aczkolwiek, jako królowa-żona zabiłabym go własnoręcznie! Ale naprawdę szacun za to, że wytrzymał, walczył i działał. Kto wie, być może obecna forma Brytanii i monarchii w niej, to zasługa jego innowacyjnych pomysłów i zamiłowania do działania. Jedyne na co nie miał pomysłu, to wychowanie całkowicie odmiennego od siebie następcy tronu. Ale przecież nie ma ideałów i nie można mieć wszystkiego. Tym bardziej, że Karol królem nie jest, a wpływ Filipa na Elżbietę był niepodważalny. A że przy tym jedno istnienie zostało zmiażdżone, stłamszone i wyzbyte charakteru, to szczegół. I tak sobie myślę – kim dzisiaj by była królowa, gdyby trafiła na takiego sztywniaka, jak wszyscy z jej najbliższego otoczenia.

Najmniej chyba zaskoczył mnie, wspomniany wyżej, Książę Karol. Może gdyby trafił na innego ojca – mniej walecznego, mniej ambitnego i mniej wymagającego, to może wyrósłby ze swojej „flako-olejowości”, ale wyszło jak wyszło i jest jak jest 😉


Korzystając z faktu, że zahaczyłam troszkę o Wielką Brytanię, to jeszcze dorzucę prywatę w postaci Post Scriptum: Ostatnio wspominałam z M. nasz pobyt w Londynie. Nasze przygody (kto nie czytał – polecam, będzie śmiesznie). I jedzenie w restauracji Al Hamra!!! I nagle zapragnęłam, aby po latach sprawdzić czy humus i zapiekany ser smakują tak jak wtedy. No i nade wszystko baklawa – nigdy później nie jadłam tak idealnej! Muszę sprawdzić czy nie jest to przypadkiem tylko sentyment i złudne wspomnienie. No więc, już całkiem niedługo lecimy z W. odkrywać ślady Królowej Victorii.

Dzięki serialowi może inaczej spojrzę na mury Pałacu. Może pomyślę o tam mieszkających jak o ludziach? I przede wszystkim! może uda mi się posłać uwodzicielskie spojrzenie Księciu Filipowi. Zakładam, że nawet gdyby jakimś cudem doszło do takiego spotkania, to mając ze 100 lat, mógłby tego nie zauważyć 😉 Ale zawsze zostaje Muzeum Figur Woskowych, tam na pewno udałoby mi się go uszczypnąć gdzieś tam 😉 Tylko niestety istnieje duuuże ryzyko, że powtórzy się sytuacja z muzeum w NY... Ale co tam – ahoj przygodo!

A w związku z tym, że trafiłam z tym wpisem przed wyjazdem, to spróbuję Was wykorzystać 😉 Kto był ostatnio albo nie ostatnio i ma dobrą pamięć, w Londynie i jest w stanie podzielić się fajnymi miejscami poza tłocznym, królewskim centrum? Może ktoś był w Potterlandii albo zawędrował do Stonehenge i wyrazi swoją opinię?

Liczę na Waszą pomoc 😀