Pewnych wspomnień nigdy nie uda się nam wymazać z pamięci. Nieważne jak bardzo będziemy pracować nad nie myśleniem o tym, jak bardzo będziemy sobie wmawiać, że tego nigdy nie było i było tylko pięknie i kolorowo.

Temat jest dla mnie bardzo bolesny i wypierałam go ze świadomości bardzo mocno i nie chciałam o tym tutaj pisać, ale oczywiście wydarzyło się coś, co sprawiło, że zmieniłam zdanie. Był to jeden wpis na profilu Fundacji Wartej Goldena, po przeczytaniu którego ożyły wspomnienia, których tak bardzo nie chcę gościć w mojej głowie. Ale zanim o tej historii, to chciałam połączyć to jeszcze z jednym wątkiem i od niego zacząć.

Jesteśmy po okresie świątecznym, a więc i tym samom, po okresie prezentowym. Czy są w śród moich Czytelników osoby, które kupiły dzieciom pod choinkę psa? Małego, ślicznego, wszędzie sikającego? Chcę głęboko wierzyć w to, że nawet jeżeli tak, to była to decyzja przemyślana, odpowiedzialna i uzgodniona z dzieckiem po wcześniejszym przedstawieniu mu obowiązków i niedogodności związanych z opieką nad żywą istotą. A może to Wy, kiedyś byliście dzieckiem, któremu rodzice sprezentowali szczekającego, gryzącego szpileczkami potwora, którego po miesiącu „trzeba” było oddać? A w ogóle pamiętacie ile mieliście lat, gdy dostaliście pierwsze zwierzątko? Kiedy po raz pierwszy musieliście wychodzić systematycznie z psem na spacer?

W jednym z wpisów (Jak lwica!) pisałam o czasach, gdy w małym miasteczku smycz i kaganiec były czymś, co zakładało się psu, gdy się szło do weterynarza. W tym czasie, gdy byłam poważną pierwszoklasistką, pewnego zimowego wieczoru przyszła do nas moja wychowawczyni (przyjaciel rodziny) i przyniosła w torbie hebanową kruszynkę z eleganckim białym krawatem. Rodzice nie mogli się nie zgodzić i tak, w wieku 7 lat stałam się odpowiedzialną właścicielką psa. Patrząc z perspektywy czasu na nasze poczynania z Bobikiem, widzę ile błędów popełnialiśmy i zakładam, że gdyby te wszystkie nasze zachowania przenieść w dzisiejsze realia, to niejedno stowarzyszenie chciałoby go nam odebrać 😉 ale takie były czasy i prawa, którymi rządziły się małe miasteczka niedaleko Ukrainy. Wychowując prawidłowo czy nie, Bobik był moim oczkiem w głowie. Co udowodniłam we wspomnianym wyżej wpisie, gdy walczyłam o jego życie z olbrzymim psem.

Czas mijał. Ja rosłam, on się przy mnie starzał. Nasz duet został wystawiony na próbę, gdy miałam jakieś 12-13 lat. Człowiek, który się śmiał nazywać alergologiem, stwierdził, że mam alergię na psa i ma on niezwłocznie zniknąć z domu. Czymże są dla rodziców łzy dziecka, w porównaniu z troską o jego zdrowie? Na nasze szczęści trafił do dziadków, którzy mieszkali w tym samym bloku. Chociaż widok jego, jak zeskakuje z parapetu, gdy mnie zobaczył wracającą ze szkoły, by czekać na mnie pod drzwiami – rozrywał mi serce. Całe szczęście przeżyliśmy tę tygodniową czy dwutygodniową rozłąkę i po tym, jak inny lekarz stwierdził, że muszę mieć we krwi alergeny psa, bo pies jest w domu, ale o żadnej alergii nie ma mowy.

I od tamtej pory znów byliśmy nierozłączni. Przeżyliśmy mnóstwo ciekawych i głupich przygód, o których nie będę pisać 😉 I znowu: ja dorastałam, on się starzał. Siwiutki zarost pojawił się wkoło jego pyszczka, ale kruczoczarna sierść nie została skażona chociażby najmniejszym znakiem upływu czasu. Wyobraźcie sobie błyszczącego konia koloru kary – tak właśnie bobik wyglądał do końca. A miał prawie 12 lat.

Ostatnio przeczytałam historię pewnej Warcianki. Selena trafiła pod skrzydła Fundacji na chwilę przed Świętami. Błąkała się po okolicy. Znalazła dobrą duszyczkę, która zapragnęła dać jej nowe życie. To jest jak scenariusz jakiegoś beznadziejnego filmu… Kilka dni po świętach, pies położył się na spacerze i już nie wstał. Sekcja zwłok wykazała, że Selena zjadła trutkę na szczury. Może się ona rozkładać w organiźmie nawet kilka tygodni, nie ma objawów i nie da się wyłapać w badaniach. Właścicielka nie zdążyła nawet dojechać do weterynarza. Gdy czytałam tę informację łzy zaczęły mi się gromadzić w oczach, gardło ścisnęła jakaś niewidzialna dłoń, a w rękę zaczęły naciskać nerwobóle. Dlaczego? Aż tak przejęłam się losem obcego psa? Też, bo wyglądało to wszystko jak kiepski żart. Ale wróciło to, co przez lata wypieram z pamięci i udaję, że tego nie było.

Byłam na początku klasy maturalnej, czyli Bobik był ze mną 11 lat. Czasy niby się trochę zmieniły, ale dalej psy biegały po osiedlu i wszyscy wiedzieli który gdzie mieszka i kto jest właścicielem. Bezpańskie psy, też się wtedy dobrze miały i były częścią naszego blokowiska. Była też na osiedlu jedna pani (podobno, bo nikt, niczego nie udowodnił), która utraciła zdolność myślenia i zabrakło jej wyobraźni. Wystarczył prosty zabieg: dużo kaszanki i trochę arszeniku. Ofiarami nie były tylko bezdomne psy, ale około 20 ogólnie, włącznie z tymi, których właściciele wyprowadzali na smyczy.

Nigdy nie zapomnę jesiennego wieczoru. Zdziwiło mnie, że nie przyszedł, gdy go zawołałam. Odnalazłam go w jego legowisku. Próbował stać, ale słaniał się na tych swoich cienkich łapkach. Zaczęłam krzyczeć. Tato wyciągną go na środek pokoju. Wtedy już nie był w stanie stać. Patrzył na nas tymi swoimi, wielkimi, brązowymi oczami, które błagały o pomoc. Jego biedne, małe ciałko było powyginane we wszystkie strony. Tak jak wtedy, gdy bawił się zwykle na kanapie. Ale to nie było zabawne. To nie było słodkie. Ten ostatni raz, to było najokropniejsze wspomnienie.

Było już na tyle późno, że żaden weterynarz już nie urzędował. Udało nam się wybłagać telefonicznie jednego, żeby otworzył zakład i za chwilę byliśmy już u niego. Siedziałam na korytarzu i czekałam na tatę, modląc się, aby jedynym rozwiązaniem nie był zastrzyk usypiający. Lekarz stwierdził, że jest to padaczka, co przy jego wieku nie było zaskakujące. Dał nam receptę i kazał wierzyć, że leki pomogą. Siedziałam na tylnym siedzeniu, on leżał w legowisku w „nogach” pasażera z przodu. Słyszałam jak walczy o każdy oddech. Gdy nagle zapadła głucha cisza, poczułam paraliż na całym ciele, a jednocześnie wiedziałam, że leki, po które poszedł tato – już są nie potrzebne. Kolejne dni były bardzo ciężkie, ale pogodziłam się z faktem, że zdechł z naturalnych powodów i zaczęłam nawet tłumaczyć sobie, że długo się nie męczył, a różnie mogłoby być, gdyby dożył starości. Co prawda bolało każde otworzenie lodówki mając świadomość, że nikt nie będzie sępił. Gdy ktoś pukał do drzwi brakowało tego szczekania, które tak irytowało przez lata. Ale myśl, że męczył się tylko godzinę, a nie przez lata zniedołężnienia – była kojąca. Aż pewnego dnia prawda ujrzała światło dzienne. Bobik był niestety pierwszą z ofiar. Kolejne psy z takimi samymi objawami, to byłby już przedziwny zbieg okoliczności, więc było wiadomo, że to nie starcza padaczka. Bobiś był chudziutki, sama skóra i kości, więc zakładam, że trucizna zaczęła się w nim rozkładać bardzo szybko. Inne psy miały więcej szczęścia, bo gdy znano przyczynę, zrobiono im płukanie żołądka.

Podobno sprawą zainteresowała się telewizja. Podobno, gdy nakręcali materiał, to nawet wróble martwe padały. Podobno… kogo to wtedy interesowało? Na pewno nie mnie.

Czasem do mnie wraca pytanie: jak tak można? Jakim trzeba być człowiekiem, żeby zrobić coś takiego? Bardzo walczyłam ze sobą, żeby nie ziać nienawiścią wobec osoby, która to zrobiła. Najgorsze jest to, że ciągle spotyka się takich debili, którzy nadziewają kiełbasę gwoźdźmi. Gdy wychodzę na spacer z moją wszystkożerną Soną, to ciągle mam z tyłu głowy, że ona by nie odpuściła takiej kiełbasce. A ja bym już wtedy umarła razem z nią, bo drugi raz czegoś takiego bym nie przeżyła.

Tak naprawdę, chyba nigdy sobie nie wybaczę tego, co się stało z Bobikiem. Chociaż wiem, że trzymanie go w domu lub na smyczy byłoby dla niego znacznie gorszą męczarnią, to nie daruję sobie tego, że go nie pilnowałam jak należy i że przeze mnie, przez moją nieodpowiedzialność i lekkomyślność cierpiał to wszystko. Co z tego, że tylko przez godzinę.