Powrót do rzeczywistości po długiej i dalekiej podróży wiąże się z kilkoma sprawami. Po pierwsze trzeba się szybko otrząsnąć z letargu i wpaść (znowu) w kierat codziennych obowiązków. A do tego mnóstwo prania! Po drugie – wszyscy pytają: jak wrażenia? fajnie było? chcesz tam wrócić? Po trzecie – jak to wszystko ogarnąć? Co opisać? Jak zmontować dobry filmik z setek nagrań, trochę dla innych, a trochę dla siebie, bo przecież wspomnienia są tak bardzo ulotne i już za chwilę nie będziemy pamiętać tego, co nas tam zafascynowało, co zniesmaczyło, a co zaskoczyło. Czy chciałabym tam wrócić? pewnie tak, ale z całym przekonaniem mogę powiedzieć, że nie chciałabym tam mieszkać na stałe.
O dziwo, powrót do rzeczywistości odbył się prawie bezboleśnie. Było to coś na wzór wybudzenie się ze snu, który czasem był piękny, a momentami przechodził w, zalewający potem, koszmar. Po „przebudzeniu” zastana rzeczywistość była tak rzeczywista, i taka normalna i codzienna, że wspomnienie owego snu było tylko odległym złudzeniem, który powracał z coraz mniejszą siłą. Z każdym dniem już nie budził tyle emocji co w momencie, gdy piękny tajski sen trwał.
Nie mogę każdej osobie, która z ciekawości, tudzież kurtuazyjnie pyta się o wrażenie, odpowiadać, żeby czekała na wpis albo na filmik. Poza tym, na blogu i kanale nie uda mi się opowiedzieć o wszystkim, no i, niestety – czas działa na moją niekorzyść. No więc jak krótko i zwięźle odpowiedzieć na pytania: i jak ci się podobało i czy chcesz wrócić? w momencie, gdy obydwoje nienawidzimy upałów i leżenia plackiem na plaży? Pewnie zapytacie: dlaczego zatem kraj w okolicach równika? Wtedy z całym przekonaniem powiem: a bo ja wiem? Czy ktoś kiedyś zrozumiał Ogra? Zwłaszcza tego, który jest jak cebula 😉 Oczywiście nie żałujemy. Doświadczenie, o które jesteśmy bogatsi jest nie do wycenienia. No i ważne jest, że byliśmy tam sobie sami panami. Przy opcji all inclusive byśmy chyba oszaleli. Ewentualnie policja by nas przywodziła do hotelu 😉
Była to nasza pierwsza wyprawa do Azji, więc wiedzę czerpaliśmy wyłącznie z Internetu. Obejrzeliśmy kilkanaście filmików na YT, przejrzeliśmy kilka blogów. Staraliśmy się przygotować na każdą ewentualność, ale wiadomo – teoria teorią, a życie sobie. Na konto sukcesu można zapisać na przykład to, że przeżyliśmy 😉 i to przeżyliśmy bez biegunki, bo podobno jest to częsta klęska spadająca na biednych Europejczyków. Odpoczęliśmy i (prawie) wcale nie myśleliśmy o pracy. Poznaliśmy nową kulturę i to z kilku perspektyw: turystycznego i nieturystycznego Bangkoku, małej mieścinki i niewielkiej wyspy. Każdy ten punkt na mapie był niesamowicie odmienny w tym swoim podobieństwie. Tak bardzo bym chciała opisać/opowiedzieć Wam wszystko, każdy niuans, który udało się nam zauważyć. Temat rzeka. Ale będę walczyć, niczym kajakarz na rwącej Amazonce 😉
Do porażek, albo raczej nie-sukcesów zaliczyłabym to, że nie byłam na treningu muay thai (chlip, chlip). W. nie zamoczył nóg w akwarium z rybkami, chociaż usilnie na koniec wyprawy tego szukaliśmy. Efekt targowania, który uznaliśmy za sukces, dzień później, gdy odwiedziliśmy inne stoisko, okazał się porażką. Ale co tam! następnym razem to nadrobimy.
Na pewno świetnym rozwiązaniem było nie planowanie! Nie byliśmy niczym uwiązani. Podobało się nam „tu”, to zostawaliśmy jeden dzień dłużej. Mieliśmy problem by dotrzeć „tam”, to nie martwiliśmy się straconą zaliczką za nocleg. Wiadomo, że gdy ktoś chce mieć tak zwany święty spokój, to zdecydowanie nie powinien iść w nasze ślady, ale jeżeli tylko ktoś zapragnie poczuć przygodę, to służymy pomocą w zaplanowaniu nieplanowanej wyprawy. Bo tak – nawet nieplanowaną wyprawę trzeba zaplanować – jakkolwiek głupio to brzmi.
Miałam wspaniałą wizję, że na bieżąco będę pisać i montować filmiki. Nawet wyposażyliśmy się w specjalne sprzęty, które miały nam w tym pomóc. (P. pamiętam, że obiecałam opisać jakie sprzęty i kabelki, ale nadmiar materiałów i tematów ciągle odwleka ten moment). Realia, jak można się był domyślić, były zgoła odmienne. Weny na pisanie nie było – albo za duże zmęczenie, albo zbyt udany chill. Tablet, który kupiliśmy specjalnie na wyjazd, okazał się zbyt słaby do prac na programie graficznym. Komórka niestety poległa w tym temacie i dwa filmy, które powstały w czasie trwania wyprawy (o długim drzewie i z Pattay’i), to totalna porażka montażowa! (ale treści przekazuje). Dlatego dopiero po powrocie udało się stworzyć odcinek, chociaż w części przypominał dzieło, nad którego przygotowaniem ktoś spędził kilka godzin: Bangkok – pierwsze wrażenia. Kolejny filmik się robi – stąd lekkie opóźnienie z wpisem.
To jeszcze szybka wzmianka na temat kuchni tajskiej. Jak już wspominałam – obeszło się bez żołądkowych rewolucji. Ciężko mi powiedzieć czy jesteśmy tacy odporni czy nasze zabiegi ochronne pomogły – tydzień przed wyjazdem zaczęliśmy brać probiotyki i jeszcze kilka dni po przyjeździe. Dodatkowo stopniowo przygotowywaliśmy organizm do ichnich bakterii w wodzie. A na wszelki wypadek wszystko „wypalaliśmy” alkoholem 😉 Z rozkochaniem się w ich kuchni było różnie. Raz nie dało się jeść, bo po prostu było niedobre, innym razem zbyt ostre, na kilka rzeczy się nie zdecydowaliśmy, a kilka pokochaliśmy. A że się na coś nie zdecydowaliśmy, to raczej nie ze względów smakowych, a raczej przez brak podstawowych zasad higieny miejsc, w których te dobrodziejstwa były przygotowywane.
Jak można było zobaczyć na ogrzym instagramie: za poczciwym pad thajem tęsknimy, więc trzeba przyrządzić samemu. Psią wersję 😉
Na koniec przesyłamy Wam troszkę słońca, co by rozgrzać przemarznięte ciałka 😉
A film z kolejną odsłoną odkrywania Bangkoku już wkrótce.