Wszystko było już zaplanowane od dawna. Bilety na mecz moich chłopaków ze Stanami kupione (jeżeli nie wiecie o kogo chodzi, to w ramach przypomnienia – wpis o trudnej miłości). Hotel zamówiony. Wszystko dograne w drobnym szczególe.
Wciąż otwartą była kwestia Sony – czy zabieramy śmierdzącego czy pachnącego Suka 🙂 Kąpiel nie należy do najprzyjemniejszych przygód jakie stają jej na drodze, ale wybór padł na czystą i pachnącą Seniorkę.
I tu także wszystko było rozplanowane. Kąpiel miała się odbyć w środę, aby w piątek móc ją wysmarować preparatem od kleszczy.
No strasznie ta moja psina przeżywa ostatnio kąpiele. Nawet nie chce się bawić w Kleopatrę i nie je przekąsek w wannie (a jak ten pies nie je…to znaczy, że coś jest nie tak). Ale za to po płukaniu, praniu właściwym, preparatach zmiękczających, szczotkowaniu i wirowaniu nastąpiła szaleńcza radość. Kto kiedykolwiek kąpał psa, wie o co chodzi.
Tak czy inaczej, wszystko poszło zgodnie z planem i w piątek po pracy poszłam z Sonem na smarowanie preparatem od kleszczy. Jak na artystkę przystało, złapałam zawiechę i myślami byłam zupełnie gdzieś indziej. Przez to zapomniałam o wilczym apetycie mojego seniora, który ciągle był przed wieczorną porcją jedzenia, a wtedy nie można jej odstępować na krok. Dopuściłam się niewybaczalnej zbrodni zaniedbania. Mało tego, że pozwoliłam jej odejść na kilkanaście metrów, to jeszcze się ukryłam na chwilę za krzakiem, żeby się wystraszyła, że mnie nie ma i wróciła skruszona. No i normalnie by wróciła. Ale ten głód…
Straciłam ją z oczu na kilkanaście sekund. Po tym czasie większe szanse miałam na odnalezienie na łąkach igły, niż tego przygłuchego głodomora.
Wezwałam posiłki, a sama stałam przez kilka może kilkanaście minut na rozdrożu, w miejscu gdzie straciłyśmy łączność. Nie wiem jak i skąd wyłoniła się nagle i tuptała do mnie radosnym krokiem. Radość w oczach mojego szczeniaka była równie wielka, jak zdziwienie w moich oczach. Niosła bowiem w pysku ogromny badyl, a ona nie zniża się do jedzenia próchna, więc włączyła mi się lampka ostrzegawcza. Ale widok był tak rozczulający, że próbowałam zrobić jej zdjęcie. Nie zdążyłam włączyć aparatu, bo kijek okazał się prezentem dla mnie i wylądował u moich stóp.
Nie wiem co było najpierw, czy ten obrzydliwy, okropny odór dopadł moich nozdrzy, czy może raczej moim oczom ukazał się martwy, niedawno wykluty ptaszek nadziany na kij (w tym miejscu, który trzymała w pysku niosąc mi go).
Na kilka metrów było czuć jak dobrą miała zabawę. Co gorsza…największy swąd wydobywał się z jej pyska. Ale ta radość w jej oczach, te sterczące w radości uszu i ogon, który nie mógł ustać w miejscu ukradły moje serce, wypierając uczucie złości (bardziej na siebie, że jej nie upilnowałam).
Nie wiedząc, że najgorsze dopiero przed nami, zabraliśmy ją do domu. Dość szybko wylądowała w wannie, ale tym razem nie było sentymentów i prób udobruchania Królowej poprzez przekąski. Wręcz przeciwnie – W. zajął się szorowaniem (dosłownie) tego Śmierdziela dokładając do tego irygację jamy gębowej, połączonej z płukaniem żołądka -> w takich sytuacjach prysznic nadaje się idealnie.
Zostawiając Sonę pod opieką tego brutala, popędziłam wypełnić własną misje. Musiałam zadbać o to, bo noc przed wyjazdem nie była nocą biegunkowo-wymiocinową. Pod gabinetem pani weterynarz okazało się, że jest kolejka. W poczekalni czekała starsza pani bez zwierzaka. Na kolanach trzymała tylko skoroszyt z papierami – mogło to być wszystko, więc nie analizowałam tego.
W poczekalni było duszno, więc wyszłam na zewnątrz. W oddali dostrzegłam mężczyznę trzymającego na smyczy owczarka, który leżał na ocienionym skrawku trawy. Nie zdążyłam się im przyjrzeć, bo akurat gabinet się zwolnił i pani czekająca w poczekalni wyszła po owego pana z owczarkiem. Aby nie tracić czasu, pani weterynarz zaprosiła mnie do gabinetu.
Szybko opowiedziałam o co chodzi, wyraziłam niezadowolenie z mojego nieodpowiedzialnego Suka i poprosiłam o odtrutkę. Gdy wet szykowała mi tajemniczy „eliksir”, do gabinetu weszli państwo z owczarkiem. To znaczy oni weszli, bo pies ledwo się doczłapał, a po chwilę osunął się, bo kawałek, który przeszedł okazał się morderczym dystansem. Było widać, że to staruszek, ale właścicielka powiedziała, że jest strasznie schorowany, a owa teczka, którą trzymała na kolanach, to dokumentacja medyczna…
Chwila refleksji nadeszła dość szybko. Skwitowałam to krótko: to ja chyba zacznę doceniać, że moja seniorka ma chęci na ucieczki i tarzanie. W odpowiedzi usłyszałam: niech pani docenia póki może.
Długo będę pamiętała spojrzenie właścicielki owczarka. Spojrzenie pełne smutku, może bólu? I to jak strasznie się męczyła psina, dysząc przy tym okropnie.
Wróciłam do domu z zupełnie innym nastawieniem. I może to pomogło mi przetrwać to, co za chwilę miało nadejść. Wykąpany Sonek dostał dużą tabletkę, która została potraktowana jako kolejna przekąska – oczywiście w nagrodę za to, że pamiętała o mnie i przyniosła mi prezent 😉
/osoby o dobrej wyobraźni i słabych nerwach namawia się, aby opuściły ten akapit/
Nie minęło 15 minut od mojego powrotu, gdy Stonie zebrało się na wymioty. Uwierzcie mi, jeszcze nigdy, ale to nigdy, w całej swoje psiej karierze, nie czułam takiego smrodu. Tego się nie da opisać. Dobrze, że W. był pod ręką. Bo gdy ja ratowałam dywan odginając go podczas zdarzenia, on rzucał tonę ręczników papierowych na to, co w czasie zdarzenia powstawało. Odór rozszedł się po domu w błyskawicznym tempie. Ledwo wytrzymaliśmy, aby obok nie umieścić efektów naszych „zdarzeń”. Gdy pierwszy szok minął, trzeba było posprzątać wszystko i to tak, aby nie dowiedzieć się co jest pod papierem. Przez ułamek sekundy bowiem, widząc to, co tam było, doszłam do wniosku, że pisklę nabite na kijek mogło mieć rodzeństwo. Ale ta wiedza nie była mi do niczego potrzebna, więc starałam się nie analizować. Zapach ciągle był silny i wietrzenie nic nie pomagało, więc nos i usta osłoniliśmy moimi apaszkami, jak byśmy byli kowbojami. Przygotowaliśmy kilka worków, które miały być kolejnymi warstwami dla sprzątniętych efektów zdarzenia i jakoś poszło.
Są plusy tej sytuacji. Po pierwsze, cały wieczór przesiedziałam (dla własnego bezpieczeństwa) na balkonie na huśtawce delektując się książka i lecącą w tle Listą Przebojów PR III. Drugim plusem było brak problemu z karmieniem jej przed podróżą. Wiadomo – przegłodzony pies = brak pretekstu do choroby lokomocyjnej 😉
A tak poważnie, to chciałam, aby morałem wpisu była myśl, że nie umiemy doceniać tego co mamy. Na żadnej płaszczyźnie. Przyzwyczajamy się do dobra, które jest naszym udziałem i znajdujemy miliony powodów, aby narzekać… A przecież już wieki temu pewien pan powiedział „Szlachetne zdrowie, nikt się nie dowie jako smakujesz, aż się zepsujesz”.
No więc apel do każdego z nas – zacznijmy doceniać to, co mamy. Zróbmy sobie tydzień bez narzekania i cieszmy się tym, że mamy dużo pracy, że mamy rodzinę, która nas denerwuje, że mamy w domu zarzyganego padlinożercę. Po prostu cieszmy się!
Anegdotka:
Są w życiu właściciela seniora o duszy szczeniaka takie chwile, że bajka płynnie przechodzi w komedię. I tak było w czasie jednego ze spacerów po budowlanych wydmach. Zażycie kąpieli piaskowej obudziło w Stonie szczeniaka. Znam już to spojrzenie przepełnione podstępnymi myślami i kombinowaniem. No i się nie myliłam – w sekundzie gdy zadałam pytanie „co kombinujesz?” szaleńczy pęd zakończył się daleko za wydmami. Nie pozostało już nic innego jak wyłączyć kamerę i zbiec z wydm licząc, że dorwę ją przed uliczką.