Skoro ostatnio zaprezentowałam światu misję i motto bloga, to muszę teraz pociągnąć temat, żeby nie było, że to był „chwyt marketingowy”.

W sumie to inny wpis był już prawie gotowy, ale ostatnie dni nie mogły przeminąć niezauważone. A wiadomo – emocje opowiedziane na świeżo są najsmaczniejszym kąskiem. A jak wydarzenia i emocje łączą się idealnie z mottem, to musi to być temat numer jeden.

Wszystko zaczęło się we wtorek od, zdawałoby się, niewinnego obiadu z X. (obiecałam, że nie zdradzę jej imienia). Okazało się, że naprawdę przynoszę pecha. Chociaż ja wolę stwierdzenie, że przyciągam dziwne, tudzież niestandardowe sytuacje. Nie wdając się w szczegóły po co, jak i dlaczego, nagle X. odczepił się drut od zęba. Nie pytajcie. Nie wnikałam, ale zazdrościłam, bo to ja od dziecka marzyłam o byciu terminatorem. A ona z tym odstającym drutem w ustach była bliższa memu marzeniu.

Po tym, jak już się wypłakałam ze śmiechu, wyśmiałam terminatora, po tym jak zwróciłyśmy na siebie uwagę całej stołówki, mogłyśmy przystąpić do działania mającego na celu rozprawić się z nieproszonym gościem. Żeby mogła dalej jeść i bezpiecznie memłać językiem przy gadaniu musiałyśmy coś zrobić. Muszę przyznać, że X. ma szczęście, że trafiła na mnie, bo nie wiem czy znalazłby się ktoś inny taki odważny (czytaj: głupi lub szalony), by nożycami biurowymi (dość sporych rozmiarów) wycinać kawałek drutu z jamy ustnej. Nożyczki, a raczej ich najwęższa część, przystosowane do cięcia papieru średnio chciały przeciąć metal. Trzeba było zaryzykować i włożyć je głębiej – uwzględniając poświęcenie języka, gdyby coś poszło nie tak. Swoją drogą, szkoda, że nikt nie wszedł wtedy do łazienki, bo musiał to być niesamowity widok: ona pochylona, z głową niemalże między kolanami; ja poniżej jej głowy, z nożycami w jej ustach… Po chwili nieobecności, wróciłyśmy do naszych talerzy, jak gdyby nigdy nic i szczęśliwie kontynuowałyśmy obiad.

Później, mimo ciężkiego dnia, miało być już tylko milej, bo w głowie cały czas miałam wieczór w kinie, na rewanżowym meczu Barcy z Liverpoolem. Dzień niestety okazał się strasznie męczący fizycznie i psychicznie dla mnie i dla moich współtowarzyszów. Ale dla przyjemności i dla relaksu zdecydowaliśmy się pójść. Gdy mecz zakończył się 4:0 dla Liverpoolu, widownia opustoszała – kibice Liverpoolu poszli świętować, fani Barcy po prostu wyszli (być może się upić), a my w trójkę siedzieliśmy ze wzrokiem wlepionym w ekran. Podobno była tam fiesta z udziałem zawodników i fanów Liverpoolu, ale to do nas nie docierało. Z tępym wzrokiem wbitym w szybko zmieniające się, kolorowe obrazy, próbowaliśmy przeanalizować, to w czym właśnie braliśmy udział. Myśleliśmy o tym, jak bardzo miał nas ten wieczór podnieść na duchu, a jak bardzo przypieczętował ten beznadziejny dzień.

Jak część z Was wie, dzień później miałam urodziny. Nie Ogry, tylko ja-Joasia 😉 Takiego prezentu od Barcy się nie spodziewałam. Za to moje chłopaki stanęły na wysokości zadania i uratowały wieczór (chociaż troszkę). R. i R. macie swoje 5 minuta na Ograch – gratuluję!

Środa miała być czystą przyjemnością. Wspomnienie meczu zostało wyhuśtane (na wiszącym na balkonie fotelu). Akurat tego jednego dnia pięknie świeciło słońca i wszystko mówiło, że to, co złe jest już dawno za mną. Plan był prosty: upiec ciacha dla mojego wygłodniałego teamu, pójść na rehabilitację i resztę dnia wygrzewać się z A. na balkonie, obgadując cały świat. Co mogło pójść nie tak? Okazuje się, że wszystko!

Po dłuższym, może nawet za długim, chilloucie na huśtawce zabrałam się za robienie pierwszego z ciast. Liczyłam, że załatwię to raz dwa i chociaż tego jednego dnia nie będę się śpieszyć. Niestety owa czynność zabrała mi o wiele więcej czasu niż planowałam, więc musiałam zagęszczać ruchy, a ciasta nie lubią jak się je pośpiesza. Oj nie lubią…
RADA dla piekących ciasta: jeżeli znajdziecie jakiś przepis, na przykład na facebooku, w postaci filmiku, bez dźwięku, a jedynie z wypisanymi składnikami – wyrzućcie go od razu bez chwili namysłu! Niby wszystko jasne, ale w czasie pracy rodzi się milion pytań, na które już nie ma odpowiedzi i wtedy trzeba improwizować. Mi tym razem ta improwizacja wyszła dość kiepsko 😉 Jeszcze jest za wcześnie, aby opowiadać co mądrego zrobiłam, że ciasto (co prawda pyszne) było dość płynnym deserem.


Plan po wyjściu z rehabilitacji był już znacznie prostszy – zadzwonić do chińskiej restauracji po obiadek, odebrać go i pędzić do domku, żeby ugościć A. Okazało się, że w knajpie zmienili numer telefonu. Ale co to za problem w dobie Internetu – wszystko przecież można sprawdzić. No więc sprawdziłam, zamówiłam i w ciągu 15 min miałam dotrzeć po odbiór. Po wejściu do knajpy wiedziałam, że coś nie gra – pudełka nie czekały na mnie, jak to zwykle bywało. Mina pani za ladą wskazywała na to, że nie wie o czym mówię.

Uwaga! teraz będzie najlepsze – szukając w necie telefonu pomyliły mi się ulice Bajana z Bujwida. Wrocławiaki wiedzą, co znaczy w godzinach szczytu przejechać z Pasażu do Astry. Chcąc być uczciwą zadzwoniłam i powiedziałam, że zaszła pomyłka i że nie dam rady dojechać. Jedzenie było gotowe, więc nie mogłam anulować zamówienia. Po „bojach” z panią po drugiej stronie telefonu ustaliłyśmy, że dowiozą mi żarło. Żeby nie zapłacić majątku za sam dowóz zgarnęłam A. już prawie spod mojego domu i wyjechałyśmy na przeciw dostawcy. Głodna, zła, a do tego stara doczekałam się wreszcie dostawy. Oczywiście zimnej, bo czasu i korków się nie oszuka – nawet w dzień urodzin.

Dalsza część wieczoru wydawała się nie mieć czarnych punktów. Pojadłyśmy, zasłodziłyśmy się pływającym ciastkiem i zgodnie z planem – oddałyśmy się babskim plotom. Miałyśmy jeszcze internetowe połączenie z M. i małym przystojniakiem N. by uroczyście wręczyć mi prezent.

Szczęście nie mogło jednak trwać wiecznie, bo drugie ciacho (dla moich głodomorów) samo się nie zrobi. Pożegnałam A. i zabrałam się za robotę. Przepis miałam sprawdzony (pierwszym razem wyszło przepyszne), więc zapewne wyszłoby idealne, gdyby nie jeden, mały szczegół.

„Najważniejsze, to samodzielnie kontrolować chaos w swojej głowie…”

Mnie się ta sztuka nie udała…

Po pierwsze – rano zadecydowałam, że na to ciasto przeznaczę większą blaszkę (żeby tego słodkiego grzechu było jak najwięcej). Szkoda tylko, że nie zweryfikowałam tego z zakupami zrobionymi dzień wcześniej. Liczyłam się co prawda z tym, że będzie cieńsze niż w przepisie, ale jednak nie doceniłam wielkości blachy i tego, że spód i tak miał być cienki. A jak miał być cienki, to znaczy, że cieniej już się nie dało. No więc znów – kreatywne cukiernictwo.

Po drugie przepis musiał stawić czoła mojej niepowtarzalnej logice. I niech ktoś (prócz producentów czekolad) powie mi, że nie było sensu w tym co zrobiłam. Przepis kazał mi wymieszać coś tam z roztopioną mleczną czekoladą. No więc tak zrobiłam. Przekaz był prosty: czekolada mleczna -> mleko jest białe -> czekolada mleczna jest biała. No więc w pełni świadomie roztopiłam tą białą. Dalej w przepisie czytam: wziąć dwie białe czekolady. I nagle czerwona lampka! jak to dwie? przecież w sumie miałam tylko dwie białe, a przecież wykorzystałam jedną. Już zdążyłam sobie nawsadzać wewnętrznie, że jak zwykle czegoś nie doczytałam jak robiłam listę zakupów. Zaczęłam analizować przepis czy mi jednej czekolady nie zabraknie i dopiero po dłuższej chwili odkryłam, że nie przez przypadek białą czekoladę raz w przepisie nazywają „czekolada mleczna” a raz „biała”. No ale było już za późno na odzyskanie tej roztopionej. I tym oto sposobem masa, która miał być idealnie biała stała się niewoiadomo jaka

A rutyna, która pojawiła się już przy drugim pieczeniu oraz pośpiech sprawiły, że ciasto nie czuło się dopieszczone. A ciasta, by później nas rozpieszczać, muszą czuć, że się im poświęca czas. Bo pamiętajcie – słodkość, to nie jest zwykłe jedzenie. Ono zawsze trafia do serduszka, więc z serduszka musi powstawać. A ja tego mu nie zagwarantowałam.


Kolejny dzień miał być ukojeniem dla moich skołatanych nerwów. Praca miała dać mi chwilę wytchnienia i uwolnić od pecha i dziwacznych sytuacji. Poczucie, że to jednak nie koniec dopadło mnie dość szybko – korek na drodze był tak wielki, jak już dawno nie było. A ja, jak na złość za każdym razem wybierałam pas, który stał, gdy ten drugi płynął. Gdy mocno spóźniona dopadłam w pracy kompa, okazało się, że jakaś aktualizacja nie zakończyła się sukcesem i lapek nie ma ochoty się włączyć. Ja muszę funkcjonować bez kilku klepek w głowie, a on nie może działać bez jednej, głupiej aktualizacji?! Nie mogło to wróżyć dobrego dnia. W sumie nie wydarzyło się już nic bardzo spektakularnego, ale nadmiar negatywnych emocji potęgował we mnie i przygaszona snułam się po biurze. Co budziło ogólne zasmucenie, bo ludzie nie przywykli do takiego widoku.

Ale, ale! nie po to jest się kobietą, by nie umieć sobie radzić z takim ciągiem nieszczęśliwych zdarzeń 😀 Jest na to jeden, sprawdzony sposób – wir!

Dziękuję A. za nasz jakże obfity i udany wir 😉

Gdy brak ci słońca - sam stań się słońcem ;) W takim swetrze mordka się sama cieszy :D
Gdy brak ci słońca – sam stań się słońcem 😉 W takim swetrze mordka się sama cieszy 😀

Postscriptum:
Ciasta podobno smakowały. Dyskomfort przy nakładaniu ich na talerzyk nie stanął na drodze do uszczęśliwienia wielu serduszek 😉 no ale wiecie – niesmak pozostał!

A na zakończenie kartki urodzinowe jakie otrzymałam:
Wiersz wschodzącej gwiazdy polskiej poezji. Kiedyś będzie o nim głośno 😉

Oraz ręcznie robiona kartka na 17 urodziny 😉