Zanim przejdę do rzeczy, to na początku chcę z góry przeprosić wszystkich pracujących w służbie zdrowia. To będzie opis pewnej sytuacji, a nie atak personalny czy ogólnie na całą zdrowotną instytucje.

Ja wiem, że stan służby zdrowia jest opłakany i, że stały niedobór personelu wprowadza chaos (K. – nasze ulubione słowo, nieprawdaż?) i opóźnienia. I tak sobie myślę, że dobrze, że poniższa historia trafiła na mnie, bo ja, to ta z tych w krawatach – mniej awanturująca się 😉 (przynajmniej co do zasady).

No więc sytuacja miała miejsce jakiś czas temu. Zostałam skierowana do jednego ze szpitali na szybki zabieg pod narkozą. Wymagało to jednodniowej wizyty w szpitalu. Zanim się zgłosiłam w wyznaczonym dniu, poddałam się serii odwiedzin szpitalnych gmachów. To w celu zapisania się w kolejkę, to zrobienia badań krwi (żeby były najświeższe), to RTG płuc i co tam jeszcze jest potrzebne, aby zabieg mógł się odbyć.

Zanim przejdę do głównych wydarzeń, chcę wspomnieć o zdarzeniu z mojej pierwszej wizyty. Moim zdaniem zasługuje ono na miano absurdu. A poważniej – przeraża. Gdy zawitałam pierwszy raz pod gabinet, w którym ktoś miał zdecydować, czy skierowanie jest słuszne i czy chcą mnie ciąć, nie widziałam jaka procedura tam obowiązuje. Szybko się okazało, że każdy z pacjentów musi wejść tam 3 razy (jakby wejście raz miało przynieść pecha). Próbowałam doszukać się w tym logiki. A gdy się doszukałem – chciałam jak najszybciej o tym zapomnieć.

Pierwsza wizyta w gabinecie, to było spotkanie z przesympatyczną panią pielęgniarką (na oko – po 40stce). Pani spisywała dane, zakładała kartę i wprowadzała w temat. Druga wizyta, to była „konsultacja” z lekarzem. Trzecia – dopełnienie formalności.

Traf chciał, że akurat w czasie mojej pierwszej wizyty w gabinecie (tej z zakładaniem karty) przyszedł pan doktor, który teoretycznie powinien być tam od początku.. Nie zważając na to, że jestem w dość bliskiej odległości i słyszę każde jego słowo, przekazał swojej asystentce plan działania: pani Krysiu, o 8:15 mam dentystę, więc musimy się wyrobić (była 7:30).

Moja druga wizyta – z panem doktorem – trwała może minutę. Lekarz rzucił okiem na wyniki, o nic nie pytał, zatwierdził.

Podczas trzeciej wizyty, ponieważ nie mam problemu z rozluźnieniem atmosfery, wdałam się w rozmowę z panią pielęgniarką, która przekazywała mi wszystkie informacje odnośnie zabiegu. W pewnym momencie rozmowa zeszła na trochę inne tory i było czuć frustrację. Że to, co ona teraz robi, to tak naprawdę należy do obowiązków lekarza, który siedział właśnie na fotelu stomatologa…

No ale, zajmijmy się głównymi wydarzeniami. Daruję już sobie (i Wam) opis całej procedury i czasu trwania samego zapisywania na oddział i czekania na łóżko. W międzyczasie mogłam zaobserwować jak siostra oddziałowa, sfrustrowana ilością ludzi przybyłych planowo i na CITO, dawała upust emocjom w relacjach z panią Asią, czyli salową. Ta, mając dość tempa pracy i sposobu w jaki była traktowana, po prostu wzięła swoją kurtkę i wyszła – nie informując o tym nikogo.

To wprowadziło jeszcze większy chaos w już i tak spore zamieszanie, bo nie miał kto szykować łóżek i wykonywać podstawowych czynności. Z tego co słyszałam – nie wróciła już tego dnia. Ale, szanuję ją za charakter!

Gdy tak sobie leżałam na łóżku czekając na zabieg kolejną już godzinę, zaczęłam odczuwać brak pożywienia i płynów w organiźmie. Może nie odżywiam jakoś wzorcowo, ale dużo pije i muszę zjeść śniadanie, a to już 12, a ja bez jedzenia i co gorsza, bez ani kropli wody!

Trwając w tej beznadziei, powędrowałam do ubikacji, która była zaraz naprzeciw mojej sali. Moje łóżko było tuż obok drzwi, więc siedzący przy łóżku W. (i jak się później okazało nie tylko on) słyszał dokładnie jak oddziałowa woła do mnie, że jak wyjdę z łazienki, to żebym do niej przyszła. Przyznaję, mój stan fizyczny był już tak kiepski, że ledwo mogłam opanować zawroty głowy.

Udało mi się samodzielnie dotrzeć do dyżurki obok, a wtedy oddziałowa zakomunikowała mi, że musi pobrać krew. Nie znałam procedur, więc nie dyskutowałam, zwłaszcza, że moje zmysły były trochę przytępione. Usiadłam, wyciągnęłam rękę i czekałam na wbicie igły.

Pielęgniarka wbijając igłę zapytała czy dobrze znoszę pobrania. Odpowiedziałam, że zwykle tak, ale teraz ledwo już stoję z głodu i braku wody. Obiecała, że zaraz zatem da mi kroplówkę. Z powodu strasznie gęstej krwi męczyłyśmy się z tym pobraniem obie. Gdy udało mi się wypchnąć z sobie dwie flaszki krwi i miałam już wstać, lekarz siedzący obok poprosił żeby została, bo chce jeszcze zrobić ze mną wywiad (kolejny już tego dnia). Przeglądając dokumenty zdziwiony pyta: a po co pani akt urodzenia? W sekundę moje oczy zwiększyły swoją wielkość przynajmniej dwukrotnie, mówiąc przy tym wszystko, ale i tak wyrzuciłam z siebi coś w rodzaju: „Słucham?!”. Nagle w gabinecie zapadła cisza. Ktoś pytająco rzucił jakieś nazwisko, które nawet obok mojego fonetycznie nie leżało.

I tak, oto przehandlowałam sporo, z trudem zdobytej krwi za solidną porcję kroplówki 😉 ale aż strach myśleć, na jaki zabieg by mnie zabrali, gdyby i tym razem działali wg. klucza: ta młoda spod piątki.

Jak już wspominam te absurdy, to wspomnę jeszcze o dwóch. Zabieg miał trwać 20 min. Gdy zbudziłam się na stole po 40, obok mnie były tylko pielęgniarki, które na moje pytanie „co tak długo?” Odpowiedziały: no trochę się przeciągnęło.

Stwierdziłam, że nie będę z nimi gadać, zaraz pewnie przyjdzie do mnie lekarz. Gdy po jakiejś godzinie wyzbyłam się resztek narkozy, a środki przeciwbólowe zaczęły działać doszło do mnie, że żaden lekarz do mnie nie zajrzał, a jedynie oddziałowa weszła powiedzieć, że już sobie idzie. Miałam już na tyle siły, by przejść się po korytarzu w poszukiwania lekarza, jakiś informacji i druczku zwolnienia.

Korytarz, w przeciwieństwie do tego, co działo się tam rano, przypominał raczej opustoszały szpital. W jednym z pokojów udało mi się namierzyć jakieś pielęgniarki, które nie miały pojęcia o moim zabiegu, a tym bardziej o zwolnieniu. Po pozostawieniu danych do zwolnienia, które miały przekazać dalej, pozwoliły mi pójść do domu. Ale po zwolnienie miałam przyjść specjalnie drugiego dnia.

Gdy zgodnie z umową zerwałam się o świcie, by pojechać do szpitala, lekarz mi oznajmił, że w sumie mogłam nie przyjeżdżać, bo i tak załatwi to onlinowo. Rodzi się pytanie – skoro tak, to dlaczego tego nie zrobił od razu z rana i nie zadzwonił do mnie, że nie trzeba przyjeżdżać? Ale nie drążyłam, poczekałam aż powklepuje dane do kompa, podziękowałam, pożegnałam się, by wrócić za dwa tygodnie po wypis ze szpitala(!) i profilaktyczny wynik hispatu.

No ale oczywiście, musi być Post Scriptum tej historii. Wyszło to na początku następnego miesiąca. Gdy wpłata przyszła troszkę mniejsza niż powinna. Po kontakcie z działem płac okazało się, że nie dostali mojego zwolnienia i jedyne co mogą mi poradzić, to pójść do szpitala i dowiedzieć się o co chodzi.

Gdy kolejnego ranka wybrałam się ponownie do szpitala, udało mi się złapać pana doktora po nocnej zmianie. Gdy lecąc za nim po korytarzu streszczałam sprawę zaczął mówić, że tak, tak kojarzy, bo jak wyszłam, to system się zawiesił, a jak się nie zrobi tego na bieżąco, to już nie można i tym podobne bzdury mi wciskał nie czując najmniejszych wyrzutów sumienia za to, co się stało. W pięciu miejscach podawałam swój numer telefonu, więc dlaczego nie zadzwonili?! Długo musiałam pracować nad tym, aby wreszcie przeszło mu przez gardło „przepraszam”, bo długo i bardzo widocznie się przed tym bronił używając przy tym co raz to bardziej beznadziejnych wymówek.

Koniec końców – przeżyłam. Ale to, co tam mnie spotkało na zawsze już ze mną pozostanie.

Wam życzę jak najmniej wizyt w szpitalach. A jak już się zdarzą, to by przebiegały zgodnie z planem, bez różnych ekscesów, jak to miało miejsce w moim przypadku.

P.S. Jakby co, to do tej pory nie wiem dlaczego mój zabieg trwał 40, a nie 20 minut 😀