Dzisiaj będzie o myśli, która ostatnio dość często powraca w moich rozmowach z W. Jak rozpoznać, czy to co robimy, to ciągle hobby i przyjemność, a kiedy już orka i obsesja. Ale żeby płynnie przejść do wyjaśnień, muszę zacząć od tematu, który obiecałam już jakiś czas temu – najpierw w jedynym z wpisów, a później przy fejsbukowo-instagramowych relacjach.

Jakiś czas temu, zdaje się, że w czerwcu, bo był to wpis kończący 1. SEZON, pisałam o moim zamiłowaniu do wszystkiego rodzaju torów przeszkód (tutaj można sprawdzić). Nawet udało mi się znaleźć zdjęcie, o historii powstania którego opowiadałam w tamtym wpisie.

Ten miły mundurowy pomylił chyba mnie – największą chłopczycę na dzielni, z damą i zakładam, że stąd ta chęć pomocy przy wyjściu 😉

W tamtym wpisie zapowiadałam także, że niedługo startujemy, ekipą amatorów w kolejnym biegu miejskim z przeszkodami. Wiadomo, życie nie zawsze układa się tak, jak byśmy chcieli i czasem trafiają się kontuzje, choroby, przypadki losowe i tak dalej i nie zawsze założenia jakie siebie robimy mają przełożenie na realne życie.

No więc chyba każdego członka naszej ekipy dopadła jakaś kontuzja. W sumie nie wiem jak było z takim jednym Kozakiem, ale on młody, silny i kozaczy, więc mógł się uchować 😉 W każdym razie każdy trenował jak umiał albo raczej jak lubił. Czyli wszyscy biegali. My z W. jako weterani (po jednym biegu) teorię znaliśmy dość dobrze: pal licho z bieganiem – najważniejsze przedramiona! No ale na obiecany w tamtym wpisie stacjonarny tor przeszkód (OCR Gym), na który mieliśmy chodzić systematycznie przez dwa miesiące, trafiliśmy na dwa tygodnie przed biegiem… Jeżeli ktoś z Was czuje nieodpartą chęć, tudzież potrzebę, aby ktoś Wam pokazał jak malutcy jesteście, to zdecydowanie polecam taki trening. Oczywiście bez wcześniejszego przygotowania, bo inaczej zabawa nie będzie miała sensu. Gwarantuję zgon na miejscu oraz to, że przez tydzień będziecie czuć mięśnie, o których istnieniu nawet nie widzieliście, albo od lekcji anatomii zdążyliście o nich zapomnieć. To tak w formie ciekawostki, a jeżeli chodzi o merytoryczną ocenę, to naprawdę rewelacyjne miejsce! Zajęcia są prowadzone przez ludzi, którzy mają wiedzę i praktykę i różne sposoby i taktyki na prowadzenie takich treningów. Ważne jest, aby nie porównywać siebie do tych wariatów, którzy tam trenują systematycznie. Najlepiej udawać, że ich tam nie ma. A w czasie „truchtu” przez las zaszyć się w krzakach i nie dać się zaszufladkować jako emeryci bez formy 😉

Jak dobry trener wie jak wytłumaczyć, to lekki uczeń przez chwilę powalczy 😉
Niby wypompowani, ale do zdjęcia dali radę pozować 😉 /zdjęcie małe, aby uszanować prywatność wiszących/

No więc tak przygotowani wybiegliśmy na tor. Chociaż, można by to opisać bardziej poetycko… No to jeszcze raz. W dzień, poprzedzający nadejście jesieni, gdy poranna mgła unosiła się jeszcze nad jeziorem, a słońce nieśmiało próbowało przypomnieć, że to jeszcze jest lato – zgraja wariatów na sygnał wystrzelonego pistoletu, ruszyła wprost w lodowate objęcia wód jeziora. Teraz trochę lepiej, nie? Na mecie, wszyscy mieli uśmiechy na mordkach, więc 30 przeszkód, które miały utrudnić albo (tak jak dla mnie) uatrakcyjnić bieg nie zmiażdżyły nas i ni wracaliśmy ciągnąc za sobą stopy.

Taka czyściutka ja. Nuuuda 😉
Tacy brudni my. I radość. I nasze Kibicki z transparentem.

W tym miejscu należą się szczególne wyrazy uznania dla P. która parokrotnie walczyła ze swoimi słabościami i lękami, chociaż mogła śmiało odpuścić i pobiec dalej – lęk wysokości przecież by ją usprawiedliwił. Ale nie. Najpierw wdrapała się na kilkumetrową ścianę stworzoną z opon przymocowanych do siebie łańcuchami – przechodzenia na drugą stronę dla nas, osób bez takowego lęku, było mało przyjemne, więc gorące brawa dla P. za walkę. Naprawdę walkę. A gdy dobiegliśmy do rampy, nawet nie myślałam, że podejdzie chociaż raz do zadania, a ona – próbowała do póki nie znalazła się na szczycie! I co zrobiła na koniec, gdy już dobiegła na metę, dostała medal i mogła oddać się świętowaniu? Poszła i skoczyła na dmuchaną poduchę z kilkumetrowej konstrukcji. Ja się tam czułam mało komfortowo, a on poszła z lękiem wysokości i skoczyła. Chapeau bas!

Pisząc „rampa” mam na myśli coś takiego

I tak naprawdę ten dzień, to wydarzenie można by było potraktować jako koniec. Koniec przygotowań, koniec znajomości przypadkowej zbieraniny ludzi, koniec z biegami – przynajmniej w tym sezonie. A tu się okazało, że i chat na Messengerze został, że jakieś wspólne „piwko” się zorganizuje. Ale najbardziej obawiam się o naszą męską część załogi, bo zaczynają się z nich robić mali psychole. Niecały miesiąc po biegu wystartowali w kolejnym, takim, powiedzmy, bardziej dopieszczonym biegu, w którym nie można już było mniej starannie wywiązywać się z kar za nie pokonanie przeszkód, co uchwycił świetny fotoreporter, czyli ja:

Poddanie się jest dla mięczaków! – mówi ci to dziesięcioletni strażnik
Taki plac zabaw dla dorosłych 😉

A skoro panowie przeżyli, adrenalina zadziałała, to już przeszukują kalendarze, by się zapisywać na kolejne biegi. No i tu dochodzimy do punktu, od którego zaczęłam. U nich jeszcze jest to zdecydowanie hobby, bo wiąże się, póki co przynajmniej, z treningami w stylu: „ooo mam czas, to idę pobiegać/poćwiczyć” albo „o nie, jestem wykończony, dzisiaj sobie odpuszczam”. Nie ma ciśnienia, że każda przeszkoda musi być pokonana. Póki co traktują to jako zabawę, aczkolwiek są chyba na dobrej drodze, aby stało się to ich lekkim zboczeniem.

Często gadam z W. o ludziach, którym zaczyna być ciągle mało i najpierw zaczynają od zwiększenia liczby biegów lub od technicznego pokonywania wszystkich przeszkód. Z czasem zwiększają dystans i nie mówię tu o przeskoczeniu z 6 na 12 km tylko o półmaratonach z 70 przeszkodami, czy o maratonach i więcej. Później przychodzi pora na jakieś ekstremalne tereny: w górach, lasach, nocą. Ja rozumiem, że jest to pasja i trzeba to lubić, ale za jaką cenę? Tu już raczej nie mówimy o systemie – „poćwiczę jak będę miał czas”, tylko raczej „zajmę się wszystkim innym jak wrócę z treningu”.

Mam mieszane uczucia, i to bardzo. Z jednej strony rozumiem, że ktoś ma pasję i chce być w tym co raz lepszy i lepszy. Ale też wiem, że doba nie jest z gumy, więc kilkugodzinne treningi, każdego dnia muszą się odbywać kosztem czegoś. Kogoś. Chociaż może tak to wyglądać tylko z perspektywy krótkodystansowca, który hobbistycznie pokonuje przeszkody mało technicznie. Może osoby, które są na jakimś już poziomie, to nie trenują wcale więcej. Ale w sumie, to nie chce mi się wierzyć, że jak ktoś jest tak nakręcony, nauczony życia na adrenalinie, to trenuje tyle, ile na początku. Jestem strasznie ciekawa Waszego zdania na ten temat.

Ta zasada tyczy się każdej dziedziny, nie tylko sportu. Czy nie jest tak, że gdy zaczynamy być w czymś dobrzy, to stajemy się niewolnikami doskonalenia, presji? Ktoś powie, że o to w życiu chodzi, aby się doskonalić, żeby się rozwijać, awansować i zapewnić sobie i bliskim dobry byt. Tylko pytanie – za jaką cenę? Już kiedyś o tym pisałam, że może i pieniądze są fajne, ale wspomnień dziecka z czasu spędzonego z rodzicami, nikt nie odbierze. A wracając do tematu – jak głosi, znany wszystkim internautom Wujek G.: Pracoholizm (uzależnienie od pracy) – rodzaj uzależnienia psychicznego, objawiającego się obsesyjną i wewnętrzną potrzebą ciągłego wykonywania pracy kosztem innych czynności, również rodziny, snu i odpoczynku. Stąd moje pytanie, czy skoro można uzależnić się od pracy, która daje pieniądze, ale i niejednokrotnie frustracje i stresuje, to czy nie można popaść w obsesyjną potrzebę trenowania, szkolenia, podwyższania poprzeczki w sprawach pozazawodowych?

Wiem, że gdy stajemy się w czymś dobrzy, z czasem fachowcami w dziedzinie, to może się to przerodzić w sposób na życie. Znam wiele takich przypadków. Tylko mi ciągle chodzi o jedno – jak rozpoznać, że balans między pracą, ciężką harówką nad hobby, odpoczynkiem i rodziną, został zachwiany?

Kto wie, może właśnie pozbawiałam się kilku czytelników, bo uświadomiłam im, że ich hobby, jakim jest przeglądanie blogów zabiera im za dużo czasu i jest zupełnie bezsensowne. Ale jeżeli ma to pomóc zachować Wam balans – niech stracę 😉

A jeżeli chodzi o nasze pokręcenie, to starą paczką biegniemy w przyszłym sezonie w Trójmieście. A co! Pokonamy przeszkody, czy nie pokonamy, ale przynajmniej będzie wesoło w drodze i na miejscu. A bieg po prostu zamierzamy przetrwać 😉

P.S. A skoro było już wspomniane o karach, gdy się nie przeszło przez przeszkodę, wspomnę o tym jak to jeden członek naszej ekipy chciał przycwaniaczyć i tuż za plecami pani pilnującej zaczął odliczać wykonywane berpeesy (padnij-powstań w liczbie 20). Otóż licząc „i raz, i dwa i trzy” wykonał jednego pełnego burpeesa i udał się w naszą stronę. Ale pani pilnująca nie była taka „łatwa” i nie pozwoliła na takową bezczelność i delikatnie mówiąc – capnęła go i pilnowała jakości pompowania. Według zeznań J. – podobno i tak ją oszukał na kilka 😉