Pierwotnie nie miało być z tego zdarzenia wpisu, bo nie każda sytuacja życiowa nadaje się do opisania. To znaczy może i się nadaje. Opisać można wszystko, tylko czy znaleźliby się chętni do przeczytania tego 😉 No więc pierwotnie myślałam – co ciekawego mogłoby być w najzwyklejszym badaniu rezonansem? A jednak! Okazało się, że dzięki drobiazgom towarzyszącym, zdarzenie to awansowało w klasyfikacji.

Kwestia dlaczego zostałam skierowana na rezonans, to zupełnie osobny temat – kiedyś jak nie będę miała pomysłu na wpis, to opowiem Wam czego nie robić za młodu, żeby na starość nie mieć problemów. Zdecydowanie nie będzie to normalna historia, przecież to ja, więc nie mogę mieć zwyczajnych dolegliwości.

No więc historia zaczęło się całkiem normalnie – dostałam skierowanie, telefonicznie umówiłam się na wizytę, otrzymałam długą list instruktażową co zrobić i jak się przygotować, co ze sobą zabrać i takie tam drobiazgi służące temu, aby badanie doszło do skutku i abym dostała rzetelny opis.

Najważniejsze dla mnie było, aby nie zgubić skierowania, bo w moim świecie to akurat nieustanie powtarzająca się usterka. Skoro świt sprawdziłam czy skierowanie jest w kalendarzu, tam, gdzie je zostawiłam – musiało być, bo w ostatnim czasie niczego tak często nie sprawdzałam jak tego. Z przeświadczeniem, że wszystko czego potrzebuję jest w torebce – wyszłam do pracy. Dopiero w ciągu dnia uświadomiłam sobie, że nie zabrałam czegoś jeszcze…wyników z poprzednich badań. Temat na tyle istotny, że przy opisie można porównać i widać ewentualną różnicę. Raczej rozbawiona chaosem w swojej głowie nie zrobiłam z tego wielkiego „halo”, bo przecież wyniki można dowieźć czy dosłać. I tu miałam rację, chociaż mina pani w recepcji jak jej o tym powiedziałam, była bezcenna. Do tej pory nie wiem czy tłumaczyć to: „kolejna!” czy raczej „żartujesz koleżanko – takie to dla ciebie ważne, że nawet o wynikach nie pamiętasz?!”. Już nigdy się tego nie dowiem.

Wizytę miałam na 16:20, ale musiałam tam już być o 16. No więc zdyszana, punkt 16 wpadłam, jakimś bocznym wejściem do gmachu szpitalnego nie mając zielonego pojęcia w którą stronę iść. Zadania nie ułatwiał mi fakt, że w holu było ciemno, a ja wchodząc ze słonecznego dworu, na którym miałam okulary przeciwsłoneczne, nie miałam na nosie swoich, a wiadomo – bez nich obraz przyswajany przez moje oczy często diametralnie różni się od rzeczywistości. Napotkana na korytarzu kobieta, która na pierwszy rzut oka wyglądała na lubiącą mocne alkohole, pokierowała mnie w jakimś kierunku mówiąc „Pani w białym fartuszku pomoże. Oooo tam”. Ale przecież tam nikogo nie ma! Któraś z nas ewidentnie miała omamy. Przez chwilę, biorąc pod uwagę moje pierwsze rażenie na jej temat, byłam pewna, że to ona. Jak podeszłam bliżej okazało się, że stały tam jednak panie salowe i pokierowały mnie w odpowiednią stronę. Ale jak głosi stara mądrość ludowa – niesmak pozostał 😉

Gdy dopadłam drzwi recepcji myślałam, że już nic ciekawego mnie tam nie spotka. A tu nagle dotarło do mnie, że to szpital, a więc miejsce spotkań wyjątkowych jednostek. Już w poczekalni byłam świadkiem ciekawej konwersacji trójki petentów w podobnym wieku – zdecydowanie starszych ode mnie.

Przyczyną ożywionej dyskusji była „kultura osobista” i dywagacje czy jest jej więcej u młodych czy u starych zawziętych osobników. Domyśliłam się, że musiała mnie ominąć jakaś ciekawa scena. Ale wywnioskowałam, że chodziło o przepuszczenie kogoś w kolejce, albo raczej braku zgody na to. Gdy zostałam sam na sam z najgłośniejszych z jegomościów, byłam jedynym odbiorcą owych „wyrzygów” poglądów i nie wiedziałam gdzie uciekać. Uratowało mnie, to że przyszła moja kolejce i uciekłam do recepcji.

Gdy grzecznie wypełniałam długą ankietę, wpadła bardzo głośna pani. To jest ten typ osobowości, który pewnie kojarzycie – pięćdziesiątka mi nie przeszkadza być młodą blondyną. W tej oto właśnie chwili pani musiała uzyskać informację, gdzie jest rentgen płuc! Gdy nikt na to nie zareagował, odpowiednio to komentując zapytała jeszcze głośniej, intonacją głosu wskazując na zirytowanie. Pytanie dotarło do pani obsługującej mnie, ale była chyba początkująca i się nie do końca orientowała w temacie, wiec próbowała podpytać drugiej (na oko – bardziej zaawansowanej w zawodowym doświadczeniu), ale ta – na nieszczęście zniecierpliwionej pacjentki – umawiała kogoś przez telefon i ani myślała przerywać. Ewidentnie to dotknęło ową szaloną blondynę i odwracając się na pięcie rzuciła w powietrze coś w stylu „aaa idźcie wy!”. I wyszła. W tym właśnie momencie nawiązałam z młodszą z pań recepcjonistek wyraźne, bezsłowne porozumienie. Przez chwilę nawet trwałyśmy w tym wymownym spojrzeniu, które mówiło wszystko!

Gdy wszelkim formalnościom stało się zadość pani rzekła do mnie podając mi dokumenty: „Proszę iść po zielonej linii”. Odwróciwszy się ujrzałam naklejone na podłodze taśmy w dwóch kolorach. Jedna była zielona, a druga czerwona. Nie mogłam postąpić inaczej niże tak, jak mi kazano – stanęłam więc na zieloną linię i zaczęłam po niej iść. Nie wiem co mogłoby się wydarzyć gdybym szła po prostu wzdłuż niej – wolałam nie sprawdzać! Gdy tak szczęśliwie podążałam za swoim drogowskazem zauważyłam coś przerażającego! Całe szczęście nie dla mnie, tylko dla wędrujących na tomograf. Otóż na drodze czerwonej linii stały drzwi… Może panie z rejestracji są nauczone, że wysyłając na tomograf mówią, aby iść WZDŁUŻ czerwonej linii. Ale o tym się przekonamy jak będę kiedyś potrzebowała tomografu 😉

A teraz trochę bardziej poważnie – takie małe drobiazgi, a powiem Wam, że potrafią naprawdę poprawić humor – polecam. Wychodźmy poza ramy jak najczęściej, a każdego dnia znajdzie się coś, co Was rozbawi – nawet jeżeli miałoby to być coś tak głupiego, jak maszerowanie po zielonej linii. (zwłaszcza w szpitalach nikt nie zwróci na to większej uwagi).

Zielona linia doprowadziła mnie do celu na chwilę przed wyznaczoną godziną. Postanowiłam nie siadać, żeby się zmęczyć i ograniczyć ryzyko poruszania się w czasie badania. Gdy tak sobie tuptałam w miejscu, pod drzwi dotarła pewna pani, której nie kojarzyłam z recepcji. Stanęła przed drzwiami, przyglądała się komunikatom wywieszonym w pobliżu drzwi. Byłam niesamowicie ciekawa jej zachowania, więc ukradkiem się jej przyglądałam. Przeczucie mnie nie zawiodło – po chwili rozglądania się zagubionym i rozbieganym wzrokiem, położyła rękę na klamce. Ja w zaciekawieniu co się wydarzy, wstrzymałam oddech. Kobieta już miała pociągnąć drzwi, ale się zreflektowała i najpierw zdecydowała się do mnie odezwać: „jest tam ktoś? można wejść?”. W sumie nie wiedziałam co powiedzieć, więc tylko powoli podniosłam rękę, aby wskazać palcem na wielki napis, który wydawał się nie być niezauważalne. A jednak – czarne litery na białych drzwiach wyraźnie krzyczące: WCHODZIĆ TYLKO NA WEZWANIE zdawały się być dla niej niewidoczne. Życzliwie odesłałam panią do recepcji. Oczywiście wykorzystując dostępne narzędzia, a więc zieloną linię. Wątpię aby się przejęła tym, żeby iść dokładnie po niej – jej strata 😉

Samo badanie też było całkiem zabawne. Pani technik ułożyła mnie na stole, unieruchomiła nogę, dała wielkie słuchawki i wyszła. Machina wciągnęła mnie do wielkiego bębna. Coś tam buczało, ale czy aż tak żeby zakładać te wielkie słuchawki? No nie wiem. Ale szybko moja uwaga w całości została skupiona na leżeniu w bezruchu. Jedynie ci, co mnie znają wiedzą czym jest położenie mnie i zakazanie ruszania. Chociaż w pewnym momencie uświadomiłam sobie, że nie liczę i nie wiem ile minut już tam leżę, ale i tak byłam z siebie dumna, że tyle wytrzymałam. I nagle, zdecydowanie przed upływem 15 min, wpadła na salę pani technik. Wystraszona zapytałam czy się ruszałam. A ona spokojnie odpowiedziała: „Nie, nie. Tylko maszyna mi się nie chce uruchomić”. Pogrzebała coś i jakby nigdy nic poszła sobie. Nie miało dla niej znaczenia, że tym jednym zdaniem zrujnowała moją wiarę w powodzenie akcji…

Zdecydowanie wtedy jej maszyna nie ruszyła, bo teraz dawał się słyszeć wyraźny hałas. Znacie to uczucie, że gdy myślicie żeby się nie drapać, zaczyna Was nagle swędzieć wszystko, albo gdy nie chcecie się wiercić okazuje się, że nagle każdy fragment ubrania Was gniecie? Mam nadzieję, że tak macie i że to nie są tylko moje urojenia 😉 No więc żeby uniknąć poruszenia się musiałam znaleźć coś, co odciągnie moją uwagę od myśli o nieruszaniu się. Wszystko, byle nie zasnąć, bo w czasie drzemki mogę zechcieć zmienić pozycją albo co gorsza drygnę energicznie. Na ratunek przybyły mi dźwięki (głośne dźwięki) wydawane przez rezonans. Wyraźnie dawało się słyszeć: jepjepjepppppp i za chwilę show kradł niski, mocny dźwięk krzyczący: nonononooooo. I za chwilę znowu jepjpenononojepppnoo. I tak w kółko, do momentu aż zasnęłam 😀 Mimo, że strasznie walczyłam z sennością – ewidentnie odniosłam porażkę. Z owej, kojącej drzemki wyrwały mnie energicznie otwierane drzwi.

Po wyjściu jeszcze jedno nie dawało mi spokoju – czy pani technik, tak na oko ok.40 lat, miała taki sposób pracy, że wszystkim „ty-kała” czy znowu moje zmarszczki nie były wystarczające i znowu odjęto mi troszkę lat. Ech…kiedyś nadejdzie taki dzień, że przestanę być brana za dziecko! Ale póki co pasuje mi permanentna młodość 😉

Na koniec pasowałoby zarzucić jakąś mądrością. A ponieważ ostatnimi czasy mądrości Tymbarka zastąpiłam Mądrościami Loesji, więc wykorzystuję:

A jak się ma powyższa myśl do rezonansu? Proste – czasem wystarczy wyjąć słuchawki z uszu (tudzież zdjąć je z uszu) i schować komórkę głęboko do kieszeni, by zobaczyć ile przeróżnych i ciekawych osobowości mijamy na ulicy. I jak wielu zjawisk społecznych nie zauważamy, gdy jesteśmy zatopieni w swoim świecie. Jest to super nauka dla mnie 😀

Mam nadzieję, że też dla Was 😉

A zatem – owocnego odkrywania świata!