Muszę się przyznać, że z lekką obawą klikałam na przycisk „publikuj” widniejący przy ostatnim wpisie. Ku mojemu zaskoczeniu dostałam sporo prywatnych wiadomości, z których płynęło mnóstwo ciepłych słów. Lub karcacych, że źle się czułam z „dziwnością” 😉 Tak czy inaczej – dziękuję za każdą formę przyjęcia mojego uzewnętrznienia ❤️

Zgodnie z obietnicą, przychodzę z drugą częścią. Tu skupię się wyłącznie na jednym aspekcie – jak to się stało, że nie oszalałam 😉

Zanim do tego dojdę, chciałam rozwinąć jedną kwestię z poprzedniego wpisu. Pisałam o nieoficjalnym zakazie używaniu określenia „wysokofunkcjonująca” w odniesieniu do osoby autystycznej. Zamiast tego powinno się mówić „osoba niewymagająca wsparcia” lub takiego wsparcia potrzebująca. Może i 20 lat temu, mając tę świadomość, którą mam dzisiaj, nie odważyłabym nazwać siebie wysokofunkcjonującą. Ale dzisiaj, gdy osiągnęłam, co osiągnęłam (wiadomo, mogło być lepiej), mając wspaniałą rodzinę, gdy nauczyłam się tego świata i dostosowałam się do jego wymagań – uważam, że jestem osobą wysokofunkcjonującą. Ale rozumiem, że osoby wchodzące w dorosłość i borykające się z tym, co ja onegdaj, mogą czuć dyskomfort i niezgodę z określaniem siebie wysokofunkcjonującymi. Tyle słowem wyjaśnień. A teraz: ad rem.

Od grudnia przeczytałam (mimo mojej dysleksji) sporo książek w temacie i wiem, jak dla wielu niezdiagnozowanych ludzi, kobiet brak wiedzy, co sięz nimi dzieje, był wyniszczające. Zaczęłam się zastanawiać, że może jednak to moje spektrum to takie widzimisie. Niby dlaczego ogromna część kobiet kończy na latach terapii albo próbach samobójczych, a na pewno zdecydowana większość z depresją, a ja nie? Dlaczego mi się udało przejść przez to życie suchą stopą? A przynajmniej wzglednie suchą. Nasuwają mi się dwa, a właściwie trzy powody.

Po pierwsze moje ADHD (bo tak, zagłębiając się w tematykę spektrum potwierdziłam to, z czego kiedyś żartowałam) – to ono mnie nakręcało do działania, do brania życia za rogi (oczywiście na miarę autysty 😉 ). Teraz, gdy już więcej wiem o ADHD, jestem w stanie wytłumaczyć ten straszny chaos w mojej głowie i w koło mnie. Nie potrafiąc niegdyś nad nim zapanować (nie to, żebym teraz umiała), a jednocześnie lubiąc tę część siebie – nie dałam się zgnębić poczuciu inności, ktory mi towarzyszył.

Po drugie (i najważniejsze) – ludzie, na których trafiałam! To dzięki nim mogłam i nadal mogę być sobą. Wtedy, gdy statystycznie powinnam zaczynać przygodę z depresją, ja miałam siłę, by stawiać czoła codzienności. O tym trochę więcej niżej.

I po trzecie, co trochę wynika z dwóch poprzednich – mój temperament i charakter. Często się zastanawiam czy ten charakter wyrobiłam w sobie, gdy uczyłam się maskowania, czy miałam go w sobie cały czas i tylko przechodził przeobrażenia – jak u każdego. A może i jedno i drugie? Może temperament mi krzyczał – jedź do Londynu bez przygotowania, a przerażona autystyczna część nie miała prawa głosu, bo choć przerażenie było ogromne, to konieczność maskowania i walki z dyskomfortem była silniejsza. Gdy sięgam pamięcią w odległą przeszłość, to bardzo często to krzyczące we mnie przerażenie było karcone, bo uważałam, że każdy się czegoś obawia. Teraz wiem, że nie każdy w tym samy stopniu. Choć dużo mnie to wszystko kosztowało, to podejrzewam, że diagnoza wykonana dawno temu, odebrałaby mi narzędzia do wyrobienia w sobie siły, którą mam dzisiaj. Czy dała by mi w zamian coś innego, równie wartościowego? Tego się już nie dowiemy. Głęboko wierzę, że dzisiejsze narzędzia i wiedza pozwalają młodym ludziom i wyrobić w sobie siłę i odebrać paraliżujący ich strach i zagubienie.

Wracając do ludzi, którzy stawali na mojej drodze. Podstawówka przeszła względnie gładko, bo prawie przez 8 lat byli ci sami ludzie. Te różnice między mną, a rówieśnikami jeszcze nie były takie widoczne i zdecydowanie łatwe do „nadrobienia”. A i tak większość moich zachowań była zganiana na nieśmiałość. Miła, grzeczna, nieśmiała. Ot taki opis większości niezdiagnozowanych osób należących do tej grupy, ktora szybko się dostosowała i nie sprawiała problemów. Bo po co diagnozować kogoś, kto nie sprawia problemów na zewnątrz? W tym miejscu największe podziękowania należą się I. która nie wiedząc nawet o tym, była dla mnie wsparciem i poniekąd przewodnikiem w tym obcym świecie. Pamiętam jedną imprezę choinkową bez niej- chociaż pewnie nie wielu zauważyło moje zagubienie, to tak właśnie wyglądałby każdy dzień w szkole bez tego wsparcia.

Liceum było dla mnie bardzo ciężkie. Z wielu powodów, ale jednym z nich byli ludzie. I nie chodzi o to, że moja klasa była zła. Ja po prostu nie pasowałam do tego świata, do tych ludzi i do tych realiów. Wielkie dzięki za M. która mnie trochę ocaliła w tym czasie. Ale i ona nie dałaby rady, gdyby nie odskocznia, którą była dla mnie oaza – przykościelny Ruch Światło Życie. Po pierwsze pomagał sam fakt jedności, świadomości, że jest ktoś, kto myśli podobnie, jak ja. Ale przede wszystkim ludzie. Moje kochane wariaty, z którymi przez ponad 20 lat jestem w kontakcie. Poczucie niedopasowania, które mi towarzyszyło w szkole bladło przy tym, jak reagowało moje serce i umysł na myśl, że już niedługo spotkam tych, którzy czują i myślą, jak ja. Chociaż spotykaliśmy się bardzo rzadko z powodu odległości, czesto pisaliśmy do siebie listy, a to przenosiło mnie w ten drugi świat (tym młodszym tłumaczę: listy, to maile na papierze, wysyłane za pośrednictwem Poczty Polskiej po przyklejeniu znaczka do koperty). Pewnie nie będzie dużą przesadą, gdy powiem, że oaza i ci ludzie uratowali mi życie. Jeżeli nie to fizyczne, to na pewno psychiczne! Życie w szkolnej grupie rówieśniczej mnie przerastało. Wielu moich znajomych się zastanawiało dlaczego, skoro tak lubię teatr i aktorstwo, nigdy nie brałam udziału w akademiach i kabarecie na studniówce. Odpowiedź jest prosta – to nie byli moi ludzie, to nie była moja przestrzeń i jedyne czego chciałam, to ukryć się w tłumie.

We Wrocławiu znalezienie oparcia w kilku osobach pozwoliło mi na wstawanie rano i maszerowanie przez życie z uśmiechem. A. M. P. M. dziękuję Wam 🙂

Do Wrocławia jeszcze wrócę w kolejnym poście, w którym chcę skupić się na temacie spędzającym sen z oczu osób w spektrum: praca.

A teraz czas na spektrum w krzywym zwierciadle cz. 2.

Niewątpliwą zasługą autyzmu jest mój wyjątkowy mózg. Jak niektórzy wolą: „specyficzny” 😉. Zanim odkryłam, że jest on przeznaczony do pracy analitycznej, a nie humanistycznej (ciężko jest być humanistą z dysleksą i problemem z pamięcią krotkotrwałą), to musiałam stawiać czoła prozie dnia codziennego. Weźmy na warsztat tak banalną czynność, jak plewienie grządek. Jako dziecko próbowałam pomagać na działce. Pamiętam szyderczy śmiech mojej babci, która w czasie, gdy ja obrobiłam pół grządki, ona zrobiła ich z 10. Ale! gdyby przyszedł ktoś z komisji, by ocenić jakość wykonanej pracy, oooo, to co niektórym minka by zrzedła – w mojej części nie byłoby ani jednego korzonka. Podobnie (niestety) jest do tej pory. Działka do obrobienia ogromna, a mózg nie pozwala ogarnąć z wierzchu. Dopóki chwast nie zostanie unicestwiony, dopóty ja nie zmienię lokalizacji.

A ile zajmuje Wam zrobienie najprostszej pod słońcem kanapki składającej się z masła i jakiegoś mazidła (serek, Nuttela, masło orzechowe)? Zakładam, że chwilę. Gdy z M. byłyśmy w Londynie i miałyśmy okazję razem jeść kolację, to ona kończyła posiłek, gdy ja dopiero kończyłam smarować chleb. Dlaczego? I powierzchnia masła i mazidła musi być idealnie równa. I o ile problemem nie jest równe posmarowanie, to wyrównanie tym, co zostało na nożu już zaczyna utrudniać sprawę. Ktoś powie – oblizać, wyrzucić, otrzeć nóż o brzeg słoika/opakowania. Jeszcze czego! Jakiś kawałek serka mnie nie pokona. Zapytacie, co jeśli ktoś nieznający zasad zrobi mi kanapkę. Są dwa wyjścia i zależą od poziomu zażyłości z daną osobą. Albo wezmę nóż i poprawię (bez nadmiernej perfekcji – w końcu nie jestem psycholem) albo zbliżając kanapkę do ust zamknę oczy i zacznę myśleć o czymś zupełnie innym. W sumie jest jeszcze trzecia opcja i dotyczy W. Jemu wystarczy jedno, pełne pogardy spojrzenie i już wie, że nie postarał się wystarczająco 😉