
Opowiem Wam historię, która mogła przydarzyć się każdemu. Mogła… Ale przydarzyła się mi. Bo jakżeby inaczej!
Zastanawialiście się kiedyś, o co chodzi z tymi siedmioma (lub dziewięcioma – zależy kogo zapytać) życiami kota? I co to tak naprawdę znaczy? Po ostatnich wydarzeniach te słowa już nigdy nie będą pustym zwrotem wymyślonym kiedyś w starożytnym Egipcie.
Ogrzy zespół, chociaż nie dobrowolnie, stał się testerem tych starożytnych prawd. Fragment tekstu będzie dość brutalny, więc czytasz na własną odpowiedzialność.
Słowem wstępu: dom stoi, o problemach z wcześniejszego wpisu staramy się już nie pamiętać. Ponieważ na płot jeszcze czekamy, to zamiast psa przygarnęliśmy od wiejskich gospodarzy małego kota. Prześmieszna, roztrzepana, kudłata kotka na przykrótkich nóżkach okazała się być „trąconą” genem syberyjczyka. I tak staliśmy się właścicielami psa w kocim ciałku, bo Triniti (przez niektórych zwana Tirlinką) łamie wszystkie kocie stereotypy.
Idealnym zaś przykładem tego, jak zachowywać się powinien książkowy kot jest Tosia – 10 letnia kotka rodziców. Jak na prawdziwego kota przystało – swojego człowieka traktuje jako otwieracz do puszek. Oczywiście, jak ulubiony otwieracz, ale nie jedyny. Nie oszukujmy się – każdy, kto ma swój ulubiony kubek czy talerz, skorzysta z innego, gdy ten ulubiony jest w zmywarce. I tak właśnie zawsze było z Tosią – byle miała o kogo się otrzeć „prosząc” o jedzenie i miała ciepłe miejsce do odespania kocich wojaży. Ponieważ od zawsze jest na wpół dzika – robienie do kuwety jest poza zakresem jej tolerancji.
Problem z Tosią pojawił się wówczas, gdy rodzice musieli sprzedać dom i chwilowo (zanim sami przeniosą się na drugi koniec kraju) zamieszkać w bloku w centrum miasta. Małego, ale miasta. Pozostawienie jej na starych śmieciach było najmniej humanitarnym posunięciem, bo musiałaby zimę spędzić w blaszaku. Do tego na starość zaczęła przejawiać oznaki przywiązania do swoich „otwieraczy”. Z drugiej strony – zamknięcie w bloku starego kota, który przez 10 lat żył niemal na wolności i do tego nie korzysta z kuwety, byłoby po prostu sadyzmem. O ile w ogóle taka akcja miałaby się powieść.
Najsensowniejszym posunięciem było przetransportowanie jej 600km do nas. I tym sposobem ja – psiara od zawsze – stałam się posiadaczką dwóch kotów 🙃
Aby stary kot zaklimatyzował się w nowym miejscu, wszyscy znawcy kocich zachowań zgodnie powtarzali – NIE WYPUSZCZAĆ. Dać czas. Do kuwety musi robić – w końcu to kot. Aha, i na początek jeszcze prochy na chill dawać. Dwa dni minęły, a Tosia całość przyswojonych płynów i produktów żywieniowych trzymała w sobie. Aż wreszcie trzeciego dnia zawartość żołądka i pęcherza znalazły ujscie w naszej garderobie 🫣
Rodzice w obawie przed zasmrodzeniem nam całej chaty, w tajemnicy przed nami, wypuścili ją na dwór… Tosia zniknęła. Zdjęcie jej obiegło wszystkie możliwe wrocławskie grupy. Do schroniska dzwoniłam systematycznie – nikt nic!
Dużym prawdopodobieństwem było, że w amoku, zdezorientowana przebiegła przez łąki i pola i wylądowała na sąsiednim osiedlu, więc gdy tam ktoś widział kota podobnego leciałam bez zastanowienia. Dalej nic.
Czas mijał, a szanse na odnalezienie Tosi żywej były coraz mniejsze. Po 4 dniach przejeżdżałam ze śpiącą Ł. w samochodzie i kątem oka na poboczu zobaczyłam leżącego szarego kota. Zmroziło mnie, ale odetchnęłam, gdy zobaczyłam, że na boku szyi ma białą plamę. Tosia takiej nie miała.
Dni mijały i już nawet fałszywych tropów nie było. Zaczęłam się zastanawiać, czy aby napewno tamten kot na poboczu to nie Tosia, ale już go nie mogłam dostrzec, więc założyłam, że ciało zostało uprzątnięte.
Ciągle też nie dawał mi spokoju sen, który śnił mi się drugiej nocy po zaginięciu. Już samo to, że pamiętałam sen było zaskakujące. Drugim powodem do podtrzymywania tematu był fakt, że od 4 lat, czyli od śmierci nie śnił mi się mój dziadzio. W tym śnie znalazłam Tosię na poboczu. Była lekko stuknięta przez samochód lub pogryziona przez psa. I wtedy podszedł do mnie dziadzio, a Tosia wstała. Była niby lekko poturbowana, ale nic jej nie było.
Miałam trzy interpretacje tego snu:
- Dziadzio chciał mi powiedzieć, że ona już sobie hasa, ale gdzieś indziej
- Dziadzio mówił: chociaż macie ją za martwą – ona żyje
- Moja psychika oszalała po wieczorze spędzonym na poszukiwaniach
Po kilku dniach od wypatrzenia zwłok na poboczu znów je zobaczyłam i nie mogłam zrozumieć dlaczego tak długo tam leżą. I tego samego wieczoru znalazłam zdjęcie Tosi, na którym zobaczyłam, że jej biały krawat sięgał boku szyi i było go widać, gdy leżała.
Następnego dnia pojechałam tam z tatą. Jadąc jako pasażer mogłam się jej dokładniej przyjrzeć. Chociaż sierść różniła się lekko od tej, którą na codzień oglądaliśmy, wiedzialiśmy, że to Tosia. Po tylu dniach na poboczu, w deszczu i błocie sierść mogła wyglądać trochę inaczej.
Serce nam pękło. Nie tylko dlatego, że nie żyje i że jej oko wypłynęło prawdopodobnie po nagłym kontakcie z samochodem. Głównie dlatego, że doszło do nas, jak bardzo musiała być przerażona i zdezorientowana. Zabraliśmy ciało naszej przyjaciólki i przepłakaliśmy cały dzień.
Gdy przyszedł wieczór otworzyłam drzwi tarasowe i prawie umarłam z przerażenia. Kot, którego zwłoki zakopaliśmy kilka godzin wcześniej, stał przede mną. Czysty, z obojgiem oczu. Jak na kocie zombie trzymał się wyśmienicie.
Powiem Wam tak – wierzcie sobie lub nie, ale nie miałam zamiaru odwiedzić „grobu” Tosi. Zapewne był to inny kot. A jak nie? A jak zastałabym rozkopaną ziemię? Na ten moment bardzo dobrze mi z taką świadomością metafizyczną, jaką mam, więc niech tak zaostanie 😉
Jest jeszcze inna opcja. Tosi naprawdę już nie ma i jakiś przypadkowy kot zyskał dom. Chociaż od miesiąca jest już z nami i do ubikacji wychodzi na dwór (i zawsze wraca po chwili), to często, gdy wołamy ją po imieniu, to się śmieję, że biedny kot się zastanawia dlaczego wszyscy mówią do niego „tosia”.
Chociaż…ciężko znależć drugiego kota o twarzy mordercy, czy jak inni wolą bitch face 😉

Kocie Archiwum X! 😮
Hmmm, właściwie to tak można powiedzieć 😉