Powstanie warszawskie.  Jeden z trudniejszych tematów. Było szlachetnym posunięciem czy największą głupotą dowodzących? Czy bez niego losy Warszawy i Polski potoczyłyby się inaczej, lepiej? Czy może jednak było potrzebne bezsilnemu ludowi? Wiele podobnych pytań rodzi się w chwili, gdy słyszy się połączenie tych dwóch wyrazów.
Bez względu na to, po której stronie jesteśmy – fakt pozostaje faktem. Powstanie miało miejsce i pochłonęło tysiące młodych istnień.
Jakie jest moje zdanie na ten temat? Moje zdanie jest takie, że czasu nie cofniemy i z samego szacunku dla poległych powinniśmy zamknąć buźki i z wygodnego fotela, w oparciu o łatwo dostępne informacje z neta nie udzielać rad zmarłym dowódcom. Dużo bardziej pożyteczne będzie zaciągnąć się do sztabu kryzysowego i tam doradzać na wypadek ewentualnych sytuacji. Oby jednak takowych nie było! Tyle w kwestii mojego zdania.


My, urodzeni po wojnie, znający ją tylko z opowiadań i filmów nawet nie potrafimy sobie wyobrazić jak to było zebrać w sobie odwagę i wyjść na akcję w środku nocy albo miesiącami ukrywać w piwnicy czy szafie Żyda. A co musieli czuć ci, którym zabrakło szczęścia i stanęli oko w oko z hitlerowcem,  a raczej z jego pistoletem czy karabinem?

Jakie to uczucie, gdy wiesz, że to koniec?
Obyśmy nigdy się o tym nie przekonali. Ale może właśnie, gdyby każdy,  choć na krótki moment korzystając z wehikułu czasu poczuł, jak to jest, to może wtedy przestałoby się słyszeć,  że powstanie, a tym samym śmierć tych wszystkich ludzi, nie miała sensu. Może wtedy z większym szacunkiem by się podchodziło do tego zapalnego punktu w historii. Bo uważam, że gdy ktoś z taką łatwością rzuca osądy, to znaczy, że tego szacunku do ich śmierci nie ma.


Na wehikuł czasu nie mamy co liczyć. Ale czy na pewno? Ostatnio przez bardzo krótką chwilę poczułam się,  jak powstaniec całujący na powitanie śmierć. Jak to możliwe?


Miała to być zwykła zabawa. Ot, taki prezent urodzinowy, na który zabrałam najbliższych. W Escape roomach byłam już wielokrotnie,  więc do tego wpisanego w realia powstania szłam nie spodziewając się fajerwerków. No i się trochę zdziwiłam  🙂
Dla tych, którzy nie znają tej formy zabawy szybka instrukcja: zostajecie zamknięci w pokoju, macie cel, misję i nic więcej nie wiecie. Nowicjusze potrzebują chwili, aby znaleźć pierwsze wskazówki,  zaś ci zaprawieni, ku szczeremu zdziwieniu tych nowych, obmacują ściany, zaglądają do komina, łapią za każde klamki, a nagłówi gazet czytająod konca. Schemat zawsze jest ten sam – używaj zmysłów,  łącz fakty i szczegóły.  Aha, i rób to wszystko najszybciej jak to możliwe, bez celebrowania chwili. Nawiasem mówiąc – świetna metoda na rozruszanie mózgu i integrację – nawet najbliższej rodziny.
W swojej exitrumowej karierze byłam już i w psychiatryku i u Króla Artura i w starożytności. Ba! próbowałam nawet rozwikłać różne kryminalne zagadki. Na pokój z Powstaniem Warszawskim trafiłam przypadkiem. Odpuściłam go sobie jednak, bo nie dość,  że musiałabym specjalnie jechać do Warszawy, to i cennik przerastał wrocławskie pokoje.  Ale nie po to, raz na jakiś czas, człowiek miewa urodzony, żeby nie realizować pragnień  😉


W holu Black Cata, który umożliwił nam te przeżycia stawiliśmy się w piątkę: ja i W. jako weterani, a obok nas Seniorzy oraz M. jako nowicjusze. Wprowadzająca w klimat otoczka oczywiście nawiązywała w sposób bezpośredni do powstania, ale zaraz po zamknięciu w pokoju zorientowałam się na cel i nie analizowałam historii. Nie rozpływałam się nad myślą,  że w takich tunelach toczyła się znaczna część powstańczego życia albo, że naprawdę trzeba było wtedy szyfrować przekazy i drzwi otwierać mając pewność kto za nimi stoi. Dla mnie to była zabawa, jak każda inna. Liczył się cel. Trzeba było rozwiązać jak najwięcej zagadek. O powstaniu i powstańcach zbytnio nie myślałam.
Czy w pewnym momencie się to zmieniło? A i owszem! Nie chcę zdradzać szczegółów,  ale aby Was zachęcić do odwiedzenia tego pokoju powiem, że przez ułamek sekundy stałam się powstańcem. I nie było to miłe uczucie. Żeby się o tym przekonać nie żałujcie kasy na wybranie opcji z dwoma aktorami. Jestem pewna,  że nie pożałujecie.
Nasza misja zakończyła się powodzeniem (na koniec korzystaliśmy z podpowiedzi, bo na początku roztrwoniliśmy trochę czasu), ale czy znaczy to, że wyszliśmy z tarczami, a nie na nich? Niesamowite zakończenie gry. Ogromne chapeau bas dla twórców.


Z ciekawostek – chyba pierwszy raz przed rozpoczęciem zabawy musiałam podpisać regulamin. Rozbawił nas ogromnie jeden podpunkt, który dodatkowo był wyróżniony czerwonym kolorem. Głosił on, że za przekroczenie granic cielesnych aktorów grozi kara w wysokości 500 zł. Nawet sobie śmieszkowaliśmy, że M. i W. zrzucą się po 250 i dadzą nauczkę Niemcowi (jeżeli będzie). Minki nam trochę zrzedły,  gdy się okazało, że w grupie przed nami był jeden gagatek, który tę karę zapłacił. I przy okazji wielkie brawa za odwagę dla aktorki, która po tej niemiłej sytuacji na naszą grę wyszła bez większej traumy. Albo ów gagatek był niezłym żartownisiem za co słono zapłacił,  albo osobą,  która nie do końca odróżnia fikcji od prawdy. Tak czy inaczej, zasady były proste: nie dotykamy aktorów.
Jeszcze na koniec taka refleksja na temat stopnia exitowego wtajemniczenia. Owszem, bardziej doświadczeni mają szerszą perspektywę w szukaniu wskazówek,  ale za to sztywno zamkniętą w ramach. Nowi, może i muszą się uczyć tych realiów od podstaw, ale są w tym świeży, nie nasiąknięci schematami. Dla mnie, szukającej obecnie pracy, jest to piękna metafora – nie zawsze doświadczenie oznacza najlepsze rozwiązanie 😉
Wracając do tematu – raz próbowałam wyciągnąć z szafki coś,  co wyglądało jak drabinka. Pociągnęłam,  ale nie ruszyło się,  więc jako stary wyjadacz zastosowałam zasadę: nic na siłę.  I tak oto moja „rama” trochę nas opóźniła,  bo dopiero po jakimś czasie M. podszedł,  szarpnął i wyciągnął drabinę.
Innym razem Senior, jako pan złota rączka stwierdził,  że trzeba kluczem nasadowym coś odkręcić (nigdzie nie było klucza), ale on to spokojnie rękoma może odkręcić.  Mnie z W. aż zmroziło na myśl o karze jaką zapłacimy za dewastację dekoracji. I co się okazało? Z powodu niedopatrzenia opiekuna gry straciliśmy sporo czasu, bo klucz nasadowy, który miał wypaść nie wypadł w odpowiednim momencie stopując nas na jakiś czas. /oczywiście ten ubytek czasowy został nam „oddany” + zgarnęliśmy w prezencie całą torbę firmowych krówek/ I znowu – świeżość spojrzenia wygrała z doświadczeniem ograniczonym ramami. Piękna metafora. Piękna 😉
Kończąc – jakieś minusy? Owszem, i nie chodzi o wpadkę z kluczem – cukierki były pyszne 😉 Nie chodzi o jakieś zagadki, które można by było trochę podrasować.  Chodzi o pozostawienie nas tylko z wrażeniami rozmywającymi się wspomnieniami. Wrocławskie exit roomy przyzwyczaiły mnie do tego, że na koniec robi się grupowe zdjęcie. Uczestnicy biorą wtedy rekwizyty i wczuwając się w klimat pokoju pozują do pamiątkowego zdjęcia. Strasznie byłam rozczarowana, że takiego zdjęcia nie dostałam i nie mogę Wam go pokazać. Że nie zostało mi z tego dnia nic prócz ulotnych wspomnień. Więc jak to mówią: mimo ogólnego „wow” – niesmak pozostał.