*spokojnie, nie będzie to wpis streszczający książkę czy analizujący film; będzie o zamieszaniu, jakie wprowadziły

Pierwotnie ten wpis miał wyglądać zupełnie inaczej. A właściwie to wyglądał zupełnie inaczej, bo już był na ukończeniu. Jednak „Przeminęło z wiatrem” jest to chyba pierwsza książka, podczas czytania której więcej czasu poświęciłam na przeglądanie innych źródeł, niż jej samej. A im dłużej zagłębiałam się w temat, przyglądałam się różnym punktom widzenia, tym bardziej w mojej głowie powstawał chaos i w pewnym momencie już sama nie wiedziałam co myśleć. I chyba właściwie nadal nie wiem. Dlatego fajnie będzie poczytać Wasze opinie na ten temat, zwłaszcza, że już nie mam pewności, że to, co znajduje się poniżej w 100% będzie moim zdaniem za dwa dni 😉

Ad rem!

Nigdy, ale to przenigdy ja – fanka wartkiej, kryminalnej akcji, z opisami ograniczonymi do minimum – nie podejrzewałam siebie, że kiedykolwiek przepadnę w powieści obyczajowej, zahaczającej o miano romansu, która wręcz ocieka opisami. Ba! nigdy nie podejrzewałam, że mogłabym sięgnąć po taką powieść. Zwłaszcza, że jej treść była mi doskonale znana, a przynajmniej tak myślałam, gdy po nią sięgałam.

Ostatnio, w czasie przeprowadzkowego rwetesu, z braku lepszych propozycji na czytelniczą „zapchaj-dziurę” sięgnęłam po tę klasykę z nastawienie wyraźnie sceptycznym, ale ciekawość wzięła górę. Czy jest na sali osoba, której chociaż o ucho nie otarł się tytuł, nazwa posiadłości Tara czy Dwanaście Dębów? I wreszcie, czy jest na sali osoba, która nie słyszała nigdy o Scarlett O’Harze i Recie Butlerze? Czy istnieje ktokolwiek, kto w dzieciństwie, a może i na na ostatnie święta, nie trafił na ten stary film o wojnie secesyjnej i osadzonym w jej czasie romansidle?

Ja historię Scarlett znałam doskonale, więc po książce nazbyt wiele się nie spodziewałam. Ale! powieść przeszła moje najśmielsze oczekiwania. Już pierwszymi stronami zachwyciłam się tak, że chociaż planowałam opuszczać opisy i nudniejsze fragmenty – opuszczać nie miałam co. A właściwie nie chciałam.

Ku mojemu zaskoczeniu, okazało się, że film skupiał się głównie na perypetiach pewnej puściutkiej dziewczyny, która, gdy trzeba było, stawała się najsilniejszą z kobiet. Kwestia wojny secesyjnej była tam jedynie tłem. A przynajmniej tak w mojej głowie utkwił ten stary film, który oglądałam jako dziecko przed laty. Tym razem, mając przed sobą tekst, do którego mogłam wracać i nad którym mogłam się chwilę zatrzymać zachłysnęłam się obrazowymi opisami tego, jak sprawy wyglądały przed wojną, na jej początku i w trakcie. Jako że jestem totalnym laikiem w temacie, w pierwszej reakcji pomyślałam: wystarczyło kilka stron i już wiem wszystko o historii Ameryki z połowy wieku XIX. Później przyszła refleksja – na ile to wszystko ma przełożenie na rzeczywistość, a ile w tym fikcji literackiej? Zaprosiłam więc do zabawy internet. No i się zaczęło!

Żeby ci, którzy są podobnymi mnie laikami podrzucę kilka podstawowych pojęć (we własnej interpretacji ;)), żeby się lepiej czytało dalszą część wpisu. Południe – inaczej Konfederacja, zwolennicy niewolnictwa, wystąpili z Unii, czyli ówczesnych Stanów. Jankesi, to ci, którzy zostali w Unii i żyli na Północ. Abolicjonizm – ruch ku wyzwoleniu niewolnictwa. Secesja – odłączenie się.

Po wstępnym przeglądzie doniesień internetowych uświadomiłam sobie, że z tym nieszczęsnym „Przeminęło z wiatrem” nie jest tak prosto i wesoło. Macie pomysł dlaczego? Oczywiście! chodzi i zawsze chodziło o tak zwaną „poprawność polityczną” i bynajmniej nie mam na myśli (przynajmniej w pierwotnym założeniu) namiętnego używania określenie „Murzyn”. Chodzi o to, że autorka pokazała w książce tak zwaną złą stronę konfliktu, bo okazuje się, że jedynym słusznym sposobem spoglądania na wojnę secesyjną jest patrzenie na nią z perspektywy północy. Ponadto, punkt widzenia, w którym gloryfikuje się niewolnictwo jest absolutnie zakazany. Jak wspominałam – nie znam się na temacie, więc może coś mi umyka w tych moich analizach i nie potrafię zrozumieć o co chodzi. Dlaczego tak bardzo boli część społeczeństwa to, że ktoś pokazał fragment historii z punktu widzenia jednej ze stron? Nawet jeżeli trochę odbiega od rzeczywistości, to przypominam, że mamy tu do czynienia z beletrystyką i ramy przedstawienia problemu są tu dość luźne. Jak każda wojna i ta pochłonęła setki tysięcy ofiar, całe masy bezsensownie ukróconych ludzkich istnień i żadna książka, bez względu na to czyimi oczyma patrzy – tego nie zmieni.

Dla mnie spojrzenie na sprawę z perspektywy Południowców jest genialne. Wchodzi się w świat, który wydaje się abstrakcyjnym, nierealnym. Rozmowy między bohaterami ukazują południowy punkt widzenia i dzięki temu trochę rozumiemy, skąd u nich tak ochocze wyczekiwanie wojny i wiara, że każda śmierć w imię ich Świętej Sprawy ma sens. Postać Retta pięknie pokazuje, że jeżeli ktoś patrzył na sprawę chłodno i bez emocji, uwzględniał sytuację gospodarczą i polityczną, to zawczasu widział klęskę czegoś, co się jeszcze nie zaczęło. Z drugiej strony książka doskonale pokazuje ile jest w stanie zdziałać mocna propaganda i jak ciężko się przeciwstawić czemuś, w co się jeszcze chwilę temu wierzyło bardziej, niż w Boga (który dla Południa był bardzo ważny). Zmuszanie do walk o głodzie i bez obuwia, werbowanie młodych chłopców, weteranów i starców nie były w stanie rozwiać w społeczeństwie tej mgły zaślepienia.

Być może moja niewiedza sprawi, że zacznę teraz głosić herezje, ale gdy zaczęłam zagłębiać się w temat (bez sięgania po naukowe pozycje – żeby była jasność) ta jankeska maska bohaterstwa i cnotliwości trochę się przekrzywiła w moich oczach i jakby to rzec – niesmak pozostał. Dlaczego? Tylko nie pomyślcie, tak jak W., że bronię strony Południa i jestem za niewolnictwem. Szukam kontrargumentów do zarzutów o to niewłaściwe przedstawienie tematu przez Margaret Mitchell (do samej autorki jeszcze wrócimy, bo to też ciekawe skąd u niej taka wizja). Dotychczas było dla mnie oczywistym, że Północ była szlachetna i walczyła ofiarnie o czarnoskórego niewolnika. Teraz mam wrażenie, że powody były trochę mniej szlachetne i nie bezinteresowne. Po pierwsze, Południowcy, którzy uprawiali bawełnę potrzebowali praktycznie darmowej pracy niewolników, bez nich nie byłoby to takie opłacalne, abolicjonizm nie był im więc na rękę. Natomiast Północ była bardziej rozwinięta industrialnie i zyski czerpali z przemysłu. Jankesom zatem, brakowało wykwalifikowanych robotników, a niewolnicy takich standardów z reguły nie spełniali. Po drugie, w tym samym czasie, gdy walczyli o zniesienie niewolnictwa, sami wycinali w pień Indian lub zamykali ich w rezerwatach. Zatem z jakiego powodu jeden człowiek jest wart przelania krwi, a drugiemu zostaje przybita pieczątka „podczłowieka”? Czy to nie ocieka lekką hipokryzją? Świadomość, że eksterminuje się człowieka, by przejąć jego ziemie, każe myśleć, że walka o (niepotrzebnego jako siła robocza) czarnoskórego człowieka ma jakieś inne podłoże. Może chodziło o cła? A może o utratę znacznej części Unii? Żeby była jasność – uważam, że każda wojna jest zła i nie mam zamiaru nikogo usprawiedliwiać. Odnoszę się jedynie do zarzutów pod adresem książki i głośno analizuję to, do czego się dogrzebałam.

Kolejnym aspektem krytyki książki jest owa gloryfikacja niewolnictwa. Mogę się zgodzić z faktem, że potomkom niewolników może nie czytać się tego fajnie, chociaż chyba nie jest to obowiązkowa pozycja. Uważam jednak, że komu, jak komu, ale właśnie im powinno zależeć na tym, aby kwestia niewolnictwa nie została zapomniana i co najwyżej powinno się nagłaśniać, że wyglądało to inaczej, mniej sielankowo. Ja często się zastanawiam nad tym, jak funkcjonowali zwykli Niemcy w czasie II wojny światowej. Co myśleli, co czuli, jak żyli. Czy tylko strach przed konsekwencjami pchał ich do broni, czy może jednak głęboko wierzyli w to, co im mówiono? Jak sobie tłumaczyli pewne zachowania tak, żeby móc normalnie funkcjonować? Czy film „Chłopiec w pasiastej piżamie” nie powinien był powstać, bo pokazuje kwestię Holokaustu i obozów od drugiej strony?

W 2020 roku (po śmierci Floyda) zamieszanie wkoło filmu nabrało rumieńców, w efekcie czego HBO Max zdjęło „Przeminęło z wiatrem”. Z takim stanem rzeczy nie zgadzał się niejaki Spike Lee, reżyser filmu „Czarne bractwo. BlacKkKlansman” (nie oglądałam – zamierzam to nadrobić). Chociaż uważa on przedstawienie sprawy niewolnictwa w tym klasyku za niewłaściwe, to apeluje o to, by każdy miał możliwość obejrzenia tego filmu i wyrobienia własne zdanie na jego temat. Podobno swoim studentom serwuje też na wykładach film „Narodziny narodu”, który był wręcz przyczynkiem do reaktywacji Ku Klux Klanu w 1915 roku. Nie oglądałam, ale wystarczyło mi poczytać o nim, by zrozumieć jak złym tworem jest. Chociaż jest wielkim dziełem w świecie kinematografii, to jego treść jest mocno niechlubna.
Z ciekawostek – gdy HBO ogłosiło, że zdejmuje „Przeminęło…” ludzie szturmem rzucili się, by zobaczyć o co tyle szumu i dzieło to wskoczyła na szczyt bestsellerów Amazona. Jak to człowiek nigdy nie wie, co spowodują jego decyzje 😉

Na ten moment, posiadając taką wiedzę, jaką posiadam uważam, że powinniśmy mówić o pewnych sprawach, chociaż świadomość istnienia filmu „Narodziny narodu” trochę złagodził mój punkt widzenia. Mimo wszystko jednak ciągle uważam, że przemilczenie pewnych kwestii nie sprawi, że one znikną i zostaną wymazane z przeszłości i będziemy mogli żyć, jakby ich nie nigdy nie było. Wręcz przeciwnie – gdy przestaniemy o tym mówić, zostaną one wymazane z naszej pamięci, a to jest dobry krok do tego, aby za parę lat ktoś wpadł na podobny pomysł, a świat się nie sprzeciwił, bo zapomniał o tym, czym to było i co przyniosło.

Aby trochę zrozumieć skąd takie łagodne potraktowanie kwestii niewolnictwa w książce należałoby przyjrzeć się odrobinę autorce tego całego zamieszania. Margaret Mitchell urodziła się w roku 1900 – czyli 35 lat po zakończeniu wojny; w Atlancie – czyli w mieście, w którym odgrywa się znaczna część powieści. Dorastała zatem w czasach i miejscu, gdzie ciągle żyła jeszcze pamięć o sielankowych chwilach na plantacjach bawełny, o wspaniałych posiadłościach i beztroskim czasie. Jak myślicie czy dorośli opowiadali dzieciom o tym, że niewolników traktowano jak nieludzi? Raczej z ich opowieści, z każdym rokiem po wojnie, znikały te negatywne kwestie i pozostawał iddyliczny obraz życia na plantacji z niewolnikami, którzy nie mieli nic przeciwko temu, że usługują białym panom. Nawet jeżeli z czasem Mitchell zdobywała więcej faktów na temat niewolnictwa (chociaż powieść powstawała, gdy miała ona między 26 a 36 lat i żyła ciągle na Południu, w dodatku – co dziś sobie trudno wyobrazić 😉 – bez dostępu do internetu), to kto miał jej zabronić uwiecznienia w swoim romansidle wizji tego, do czego wzdychali jej przodkowie, a co kojarzyło się jej z dzieciństwem? Bardziej mnie zastanawia, dlaczego w odrodzonej Ameryce (książka została wydana w 1936 roku) ta historia miłosna w świeżo zaleczonych realiach odniosła taki sukces i została nagrodzona Pulitzerem, a film (z 1939 roku) 8 Oscarami? Moim zdaniem, to właśnie wtedy, gdy ciągle była obecna 2. fala Ku Klux Klanu, gdy żyli najbliżsi potomkowie ofiar wojny i niewolników, protesty powinny być największe.

W latach 30 XX w. Mitchell, którą kształcono i wychowywano na silną i niezależną kobietę, wprowadziła sporo kontrowersji, gdy w swoich artykułach przedstawiała sylwetki silnych, niezależnych kobiet, co nie do końca pasowało do wizji społeczeństwa zdominowanego przez mężczyzn. Mając wiedzę na temat samej Mitchell zaczyna się rozumieć postać, jaką jest Scarlett. Warto tu wspomnieć w jaki sposób przedstawione w książce są ówczesne kobiety. Były one jedynie dodatkiem do mężczyzn. Od dziecka były uczone, jak się zachowywać, aby nie urazić męskiej dumy, aby nie pokazywać inteligencji, a pokornie przytakiwać. Silny temperament Scarlett nie pozwalał jej na takie zachowanie, ale z drugiej strony moc wyuczonych zachowań była bardzo silna. Niepokorna buntowała się przeciw temu, co było nakazane upodabniając się powoli do jankeskich kobiet. I teraz tu, zgodnie z zasadą oskarżania autorki o rasizm, powinno się ją oskarżyć o szowinizm, bo przecież kto to widział pisać o kobietach, że są wychowywane na głupiutkie i poddane mężczyznom? Hańba! A kwestia wczesnego macierzyństwa Scarllet? Aż się chce ją, chociażby w myślach, policzkować za to, jaką niechęcią pałała do swojego syna. Ale to, że mi się to nie podoba, nie znaczy, że takie matki nie istniały, nie istnieją i (niestety) istnieć nie będą. I bynajmniej nie dlatego, że w dzieciństwie obejrzały czy przeczytały perypetie Scarlett O’Hary.

Być może Mitchell nie znała innej wersji wydarzeń prócz tej, która jak piękna legenda krążyła po jej najbliższym otoczeniu wtedy, gdy jej światopogląd się kształtował. Być może tworząc historię Scarlett i pozostałych Południowców nie sądziła, że dowie się o nich cały świat. Dlaczego tak myślę? Bo po popularności, jaką zdobyła, głównie po sukcesie filmu, postanowiła oddać się działalności charytatywnej również na rzecz ruchów afroamerykańskich. Czy czuła, że południowa wizja niewolnictwa, która rozeszła się po świecie za jej przyczyną nie była do końca uczciwa i chciała się zrehabilitować? Czy może raczej rehabilitowała się za dokonania swoich przodków żyjąc w przekonaniu, że dzięki jej książce świat poznał kwestię niewolnictwa w prawdziwej jego odsłonie? Może jeszcze uda mi się doczytać na ten temat i odpowiedź sama się wyklaruje.

I taka myśl na koniec, nad którą się sama ciągle zastanawiam: czy mamy prawo, korzystając z naszej obecnej wiedzy: jak coś działa, jak się coś potoczyło, do czego to doprowadziło itd. osądzać ludzi, którzy żyli w jakichś tam czasach, nie mieli dostępu do internetu i nie znali zakończenia? Owszem, możemy i powinniśmy się uczyć na ich błędach. Powinniśmy analizować, wyciągać wnioski. Ale czy od razu zapraszać ducha na szafot? Udawać, że tego nie było albo odbierać wszystkie inne zasługi? Prosty test – niech teraz każdy sięgnie do czeluści swojej pamięci i przypomni sobie swoje zachowanie, jakąś decyzję, wieloletnie postępowanie itp. którego się teraz wstydzi, żałuje, na który reaguje złością na siebie. I teraz – czy zrobilibyście to samo mając dzisiejszą wiedzę, inną perspektywę, znając zakończenie? Czy nawet, jeżeli udajecie, że to nie miało nigdy miejsca nie czerpiecie z tej gorzkiej lekcji? Ja tak mam. I dlatego uważam, że siedząc sobie wygodnie przed kompem czy telefonem, korzystając z Internetu i dziesiątek/setek lat doświadczenia nie możemy lekką ręką rzucać osądów, że Powstanie Warszawskie nie miało sensu, że Jan Paweł II krył pedofilię, że Margaret Mitchell jest rasistką, że Ty, drogi Czytelniku, jesteś xxx i tak dalej i dalej i dalej.
Pamiętajmy, że za jakieś 100 lat (jeżeli do tego czasu nie zabijemy Ziemi) my będziemy oceniany z perspektywy tej przyszłej wiedzy i tamtych możliwości. I to my będziemy uważani za głupców i ignorantów, bo na przykład budowaliśmy domu dachem do góry!