Dziennikarskie śledztwo 🥸
Publikując Słodko-gorzki coming out nie przypuszczałam, że wywoła takie poruszenie. Otrzymałam wiadomości od osób, które były w podobnej, a być może i w gorszej sytuacji. Ale też otrzymałam sporo słów wsparcia, za co Wam bardzo dziękuję. Zapewniam też, że psychicznie trzymam się dobrze (to znaczy nie gorzej niż zawsze 🙃). Wpis po prostu wyszedł lekko depresyjny przez to, że musiałam wyrzucić z siebie wszystko, co gniło i uwierało, a że jedyną znaną mi formą ekspresji jest pisanie, to z niej skorzystałam.
Dzisiaj pociągnę temat, ale od innej strony. Będzie o zderzeniu się z niekompetencją ludzi, którzy powinni pomagać. Dziś na warsztat biorę Powiatowy Urząd Pracy we Wrocławiu (dalej zwany PUP). Zainspirowana informacją, którą otrzymałam od M. postanowiłam przeprowadzić małe śledztwo. Efekt – niezbyt napawający optymizmem…
Ale zacznijmy od początku. W ostatnim wpisie pisałam, że jedynym rozwiązaniem dla kobiety, która rodzi będąc na bezrobociu i chce być ubezpieczoną, jest mąż z możliwością podpięcia jej do ubezpieczenia. Główny, bowiem, warunkiem bycia zarejestrowanym w PUP jest gotowość do podjęcia pracy, czyli chodzenie na rozmowy z ofert podsyłanych przez urzedników. Z niemowlęciem raczej gotowości do pracy kobieta nie wyrazi. Ponieważ mnie W. wpisał do siebie, to nie poświęcałam czasu na szukanie dokładnych informacji na ten temat. I tu pojawia się M. z, wydawałoby się, dobrymi wieściami dla wszystkich kobiet w sytuacji podobnej do mojej.
M. napisała mi, za co jej bardzo dziękuję, że u niej w miejscowości, gdy kobieta rodzi dziecko, to rejestruje się w PUP, ma upragnione ubezpieczenie, a urzędnicy przez rok nie podsyłają ofert. Postanowiłam sprawdzić, jak to wygląda we Wrocławiu, więc pobawiłam się w dziennikarza śledczego 🥸
Zadzwoniłam na informację Powiatowego Urzędu Pracy we Wrocławiu i odegrałam scenkę tak, jakbym się zachowała rok temu, gdy byłam na końcówce ciąży i miałam pozostać bez pracy i ubezpieczenia. Oceniając po głosie odniosłam wrażenie, że pani z informacji PUP była młoda. Opowiedziałam jej jaki mam problem i zapytałam czy chociaż mogę liczyć na ubezpieczenie ze strony PUP. Zdawałam sobie sprawę z tego, że nie jest to standardowa sprawa i może przerosnąć wiedzę młodego pracownika. Założyłam więc, że przełączy mnie do odpowiedniej osoby. Otóż byłam w błędzie. Pani wzięła na klatę próbę odpowiedzi na pytanie, chociaż od samego początku było czuć, że nie ma zielonego pojęcia, co ma mi powiedzieć. Próbowała mnie przekonać, że ideą rejestracji w PUP jest aktywizacja, motywowanie itp. To ja jej próbowałam wytłumaczyć, że z noworodkiem w domu myślenie o aktywizacji jest ostatnią rzeczą, która przychodzi do głowy, a jakby nie patrzeć – ubezpieczenie jest ważne. I powiem Wam, że w warunkach nielaboratoryjnych pewnie bym podziękowała za informację i bym gorzko zapłakała nad swym losem. Ponieważ jednak wiedziałam po co dzwonię, to cisnęłam dalej. I widocznie pani już tak miała mnie dość, że postanowiła się przyznać, że nie zna odpowiedzi na to pytanie i mnie przełączyła. Pani, do której zostałam przełączona, na pytanie odpowiedziała w 30 sekund – po porodzie zarejestrowana kobieta składa wniosek o tak zwany urlop macierzyński podczas którego, przez 52 tygodnie, nie przesyła się ofert pracy.
No i co ja mam teraz powiedzieć – rozmowa z informacją wrocławskiego PUP zakończyła się sukcesem, czy niepowodzeniem? 🤔 Niby otrzymałam odpowiedź, ale tylko dlatego, że wiedziałam jakiej odpowiedzi oczekuję i nie odpuszczałam. Do tego nie byłam w ciąży, nie miałam burzy hormonów i nie byłam zestresowana całą sytuacją, ale gdybym nie podeszła na chłodno, to zostałabym pozostawiona sama sobie.
Pracowałam w wielu miejscach i rozumiem, że nie zawsze się wszystko wie. Ale nie rozumiem dlaczego ktoś, kto nie czuje się kompetentny próbuje udawać, że jest Alfę i Omegę, niszcząc przy tym, być może, komuś kawałek życia, bo zakładam, że trafi się kiedyś ktoś, do kogo nie dotrze informacja, że jednak ma prawo do ubezpieczenia bez wyrażenia gotowości do pracy.
Kusi mnie trochę, żeby zadzwonić tam raz jeszcze i sprawdzić, czy pani odrobiła pracę domową 🙃 Zobaczymy.
Może i to całe zamieszanie by mnie nie ruszyło tak bardzo, gdyby nie fakt, że niecałe dwa tygodnie wcześniej też padłam ofiarą braku wiedzy pracownika PUP. W poprzednim poście pisałam, że postanowiłam udać się do urzędu pracy po kuroniówkę skoro przed porodem ciągiem, na umowie o pracę przepracowałam dobrych 12 lat. Udałam się do urzędu we wtorek ok. godziny 11. Cisza, spokój, nikogo z petentów. Podeszłam do maszyny, by wydrukować numerek, a tu niespodzianka – numerków brak! Poszłam do informacji, w której siedziała pani – na pierwszy rzut oka ok. 50 lat. Zapytałam bardzo grzecznie, czy mogłabym zamienić z kimś dwa słowa. Wyjaśniłam, że nie chcę się rejestrować, tylko potrzebuję, aby mi ktoś na jedno pytanie odpowiedział. Pani, niby uprzejma, ale ewidentnie nastawiona była bardzo asekuracyjnie, żeby nie powiedzieć, że negatywnie. Zapytała o co chcę zapytać. Nie chciałam jej streszczać swojego życiorysu, bo założyłam, że ma inne kompetencje niż osoby, które siedzą w pomieszczeniu obok i udzielają porad, więc grzecznie odpowiedziałam, że mam pewną sytuację życiową i chcę się o jedną rzecz w związku z nią zapytać. Pani, dalej z lekką wyższością, dopytywała o co chodzi. Gdy upewniłam się, że chce, abym jej opowiedziała o swoim życiu, to zaczęłam. W trakcie rozmowy wyszło, że jestem „zwykłym i porządnym” obywatelem, któremu się powinęła noga, więc jej zachowanie zmieniło się diametralnie. Wręcz zaczęła wychodzić z siebie, aby mi pomóc. Wyraźnie w mojej relacji podkreśliłam, że straciłam pracę i przez rok byłam na macierzyńskim pobierając zasiłek z MOPS zwany kosiniakowym. Pani z całą stanowczością powiedziała, że kuroniówka należy mi się bez problemów i że dzisiaj już nic nie załatwię, ale mogę się zarejetować przez internet i mimo moich wielu zapewnień, że sobie poradzę z rejestracją próbowała mi pomóc i pokazać, jak to zrobić. Nie mogę tego ogarnąć, że wystarczyło pokazać, że się nie jest jakimś nierobem ciągnącym kasę (bo przecież tylko tacy przychodzą do PUP) i zachowanie pracownika zmienia się o 180° (i nie był to pierwszy raz, gdy się z czymś takim spotkałam przez ostatni rok) .
Nie przedłużając – kiedyś bardziej szczegółowo opiszę absurdy związane z rejestracją i obsługą w czasie umówionego spotkania – kuroniówka mi się nie należy, bo jak pisałam ostatnio – rok wychowywania dziecka, to jest nic z punktu widzenia urzędu pracy.
I teraz główkuję intensywnie, by przypomnieć sobie, gdzie jeszcze mogłam paść ofiarą niekompetencji pracowników, którzy powinni pomagać. Dochodzę jedynie do wniosku, że mamy dwa wyjścia na przyszłość. Pierwsze: wiedzieć wzystko w każdej dziedzinie – w końcu nieznajomość prawa szkodzi i przestać liczyć na ludzką rzetelność. Druga opcja: nauczyć się, że znana kierowcom zasada ograniczonego zaufania dotyczy każdej płaszczyzny życia i trzeba nauczyć się sprawdzać i dociekać. Nie wiem ile jeszcze dekad musi upłynąć, żebym tak naiwnie przestała ufać ludziom. Ileż to razy mój tyłek będzie musiał jeszcze poczuć to zaufanie bardzo dotkliwie?!