Jakie emocje budzą się w Was, gdy słyszycie: straż miejska? Temat przez lata przerabiany wzdłuż i wszerz. Opowiem Wam moją ostatnią przygodę z tym organem ścigania. Uczucia mam mieszane – z jednej strony nie mam nic do zarzucenia, bo wykonywali swoje obowiązki, z drugiej…czy aby na pewno nie da się tego problemu inaczej rozwiązać? Przeczytajcie i sami wyciągnijcie wnioski.
Wyżej wspomniana przygoda zdarzyła się w pewną jesienną niedzielę. Jechałam na spotkanie z P. i jej Ekipą. Towarzyszyła mi moją psia emerytka, której tempo spacerowe podobne jest do tempa ludzkiego emeryta uposażonego w balkonik. Zaparkowałam za stojącym ciągiem samochodów, zaraz za wjazdem do parku. Doczłapałyśmy do restauracji i spędziłyśmy tam bardzo przyjemny obiadowy czas. Droga powrotna odbyła się w równie szaleńczym tempie, ale kojąca była myśl, że zaraz będziemy w domu. Nic bardziej mylnego. Orientację w terenie mam dobrą, więc raczej nie pomyliłam drogi – park jest, ulica jest, rząd samochodów jest, ale tego jednego, którego szukam – brak. Nie ma sensu budować napięcia, że ukradli i takie tam, bo skoro wspominałam o straży miejskiej, to wiadomym jest, że historia potoczyła się zgoła odmiennie 🙂 Pierwotnie oczywiście zgłosiłam kradzież, bo nic nie wskazywało na inną przyczynę. Czekając na patrol policji zadzwoniłam jeszcze na straż miejską. No i, jak to się mówi, zguba się znalazła. Bardzo miły pan poinstruował mnie, gdzie znajdę samochód oraz gdzie mam się udać, by załatwić formalności. Trochę mnie to przeraziło, bo do pokonania miałam kawałek, a przypominam, że miałam ze sobą seniorkę. W. przez najbliższe 2 godziny był na szkoleniu, z którego nie mógł się wyrwać, by uratować mnie niczym książę na białym koniu. Żeby było zabawniej, to z restauracji zabrałam ze sobą resztkę zbyt dużej porcji i dbając o środowisko nie chciałam reklamówki – w końcu do samochodu nie było daleko. A że mam swoje zasady i jedzenia staram się nie wyrzucać, więc wybrałam się w podróż z emerytką i z resztkami jedzenia pod pachą.
Okazało się, że Busia bardzo dobrze się odnalazła w tramwaju, a dokładnie pod jednym z siedzeń, gdzie położyła się i spała (może kiedyś tylko tak podróżowała? 🤔). Ale niestety gorsze było dopiero przed nami – mapy pokazywały, że do biura straży jest 12 min spacerkiem. Wiedziałam, że nam zejdzie dobre pół godziny.Po odpowiednio długim czasie dotuptałyśmy pod wrota siedziby straży miejskiej. No i tu zaczyna się najważniejsza część opowieści. Przyjął nas – Busia została bardzo miło przyjęta – przemiły starszy pan. Wszystko mi ładnie wytłumaczył. Wskazał, że ewidentnie złamałam przepisy i kwalifikowałam się do odholowania. Z tak zwaną pokorą przyjęłam mandacik 100 zł i 1 punkt karny oraz informację, że odholowanie to koszt 330 zł + 30 zł za każdą dobę postoju.
Pan podzielił się ze mną wskazówkami co robić, aby na przyszłość takich sytuacji uniknąć. Tak sobie myślę, że prawko mam prawie 20 lat i systematycznie jeżdżę po Wrocławiu i nie mam żadnego mandatu na koncie, to chyba raczej świadczy o tym, że dobrze się trzymam z łamaniem przepisów, więc czy tak do końca problem był we mnie? Ale o tym zaraz. Szybko dokończę historię.
Dzięki temu fatalnemu zbiegowi okoliczności udało mi się jeszcze na chwilę spotkać z Ekipą, bo biuro znajduje się vis-a-vi Hydropolis, gdzie spędzali czas. Tam postanowiłam jeszcze „chwilę” poczekać na W. bo siedzenie na ławce, nawet, gdy robiło się zimno, było milszą perspektywą niż podróż powrotna z Busią. Na parkingu sprawy potoczyły się sprawnie i już po blisko 3 godzinach od zgłoszenia kradzieży, moja Błyskawica była już ze mną 😉 Dodam tylko, że jedzenie w pudełku dotarło do domu w prawie nienaruszonym stanie!

Co więc się wydarzyło skoro staram się nie łamać przepisów? Owszem, przy wjeździe w uliczkę była tabliczka zakaz zatrzymywania się grożący odholowaniem. Z tym, że ja się tam nie zatrzymałam. Przejechałam kawałek, minęłam wjazd do parku i ustawiłam się za rządkiem samochodów. Sprawa wygląda tak (wiem z relacji pana dyżurującego), że dziennie potrafią odholować stamtąd kilka samochodów. No ok, rozumiem – kierowcy łamią prawo, są o tym poinformowani, więc wiedzą na co się decydują. Ale czy na pewno? Wystarczyło by za wjazdem do parku postawić drugi znak i idę o zakład, że duża część z tam parkujących, by tego po prostu nie robiła. Ale kto chciałby zrezygnować z tak intratnego biznesu? Zrezygnować dziennie z kilku stówek razy kilka? Głupi tylko by to zrobił.
No i mam bardzo mieszane uczucia, bo z jednej strony zawiniłam, pan był przesympatyczny i pomocny, ale z drugiej strony…jest to robione z premedytacją. W wielu szanujących się firmach/instytucjach jest coś takiego jak analiza problemów – siadają mądre głowy i debatują co zrobić, aby taka sytuacja się nie pojawiała tak często i po burzliwych naradach dochodzą do wniosku – postawmy znak! A tu mam wrażenie, że narada wygląda tak: ile w zeszłym tygodniu udało nam się przyłapać frajerów? Super! Ten tydzień będzie jeszcze lepszy.
Jestem wściekła trochę na siebie, trochę bardzo na nich. No i z takim niesmakiem Was zostawiam.
P.S. żeby było śmieszniej, to tuptając z Busią do restauracji (do której dotarłyśmy sporo przed umówioną godziną) widziałam przejeżdżający patrol straży. Wystarczyło przyjechać 15 min później, a nie musiałabym czekać pod restauracją, a co ważniejsze – nie byłabym na najdroższym obiedzie w mojej dotychczasowej karierze 🙂