Ten wpis powstał w październiku, ale jakoś go nie do końca czułam i wylądował w przysłowiowej szufladzie. I miał tam zostać po wsze czasy. Co się stało, że do niego wróciłam? W ramach sobotniego odświeżania starych hitów włączyłam Karate Kid. Co prawda drugą część – w Okinawie, ale na początku reżyser przypomniał wszystkie najważniejsze momenty z pierwszej części. I jak bumerang powróciło to, co sprawiło, że pół roku tem zdecydowałam się napisać.

Znacie to uczucie, gdy Rozum mówi „nie rób tego, po co ci to?!”, a Serce krzyczy „nie walcz z tym!”
Znacie to?
Czy zawsze kończy się triumfem Rozumu, który z pogardą skwituje: „Ostrzegałem! Nie słuchałaś…”. A może jednak chwile, choćby te najkrótsze, które sprawiły, że Serce poczuło, że żyje, są warte każdej porażki i pogardy ze strony Rozumu?

Jeżeli dobrze pamiętam, to jeszcze się Wam nie chwaliłam tym, że mam na swym koncie kilka lat jako karateka ? Zatem nie tylko wojowniczka Sorsza, ale i solidna podróbka Bruce Lee. Swoją drogą myślałam, że już się roznegliżowałam przed Wami zupełnie, a tu proszę – znalazł się jeszcze nierozpracowany epizod 😉
Tak naprawdę, to nie był to epizod ani zachcianka małolaty. Walka siedziała w mojej głowie i sercu od zawsze – to tak na cześć Joanny d’Arc 😉 Wyobrażacie sobie mnie w balecie? Albo na kółku chemiczno-fizycznym? No właśnie…

Gdy się mieszka w niewielkim mieście na wschodzie kraju i to w czasach bezinternetowych (tak, były kiedyś takie), to się nawet nie marzy o tym, by mieć swojego senseia (to taki trener karate). No więc nie marzyłam.
Co mogłam zatem robić?
Jdyne co mi zostało, to oglądanie filmów i szlifowanie warsztatu podglądając Mistrzów.
Jako małolatę Karate Kid uwiodło mnie w całości, a Pan Miyagi stał się wzorem opanowania i siewcą pouczajacych mądrości.
Ale bank rozbiła Julie-San.
Do tej pory oczy mi się cieszą, gdy oglądam Karate Kid IV. Wtedy uwierzyłam, że dziewczyny też mogą bić 😉 no dobra – kopać!

Fiona tez potrafiła 😉

I nagle, mając jakieś 15 lat, usłyszałam od znajomych rodziców: „no przecież u nas są treningi i będą wznowione zaraz po wakacjach”.
„Ale że jak? Że są?! Że marzenia, o których się nie marzyło mogą się ziścić? Niech te wakacje się szybko kończą!”
No i się zaczęło! Kopanie w worek i w chłopaków, niezliczone brzuszki i pompki na kostkach (w moim wydaniu z tymi kostkami bywało różnie), pokazówki jak robić wykop… To były czasy!
No i do perfekcji opanowałam przebieranie się w szatni z dwudziestoma chłopa, bo dla mnie jednej szatni otwierać się nie opłacało 😉 Co prawda czasem przychodziły inne dziewczyny, ale znikały równie szybko, jak się pojawiały. Amatorki 😉

Zadawać i znosić ból, uderzyć i kopnąć tak, że ofiara poczuje – potrafię do tej pory, ale karate nigdy nie stało się moja ścieżką. Dlaczego, to temat na inny wpis.
Po karate romansowałam sobie jeszcze odrobinę z kravmagą i innymi technikami samoobrony. Chociaż nie jest to już częścią mojego życia, to sztuki walki zawsze już chyba będą zajmować ważne miejsce w moim sercu.

No ale dobra, co ma piernik do wiatraka i dlaczego pisząc o karate zaczęłam od dylematów między Sercem a Rozumem? Ma to związek z tym, do czego zmusił mnie W. Zapewne wiecie, bo już niejednokrotnie to wyznawałem, nie jestem miłośniczką seriali. Ba! Możnaby rzecz, że ich nienawidzę. W bebechach mi się przewraca, gdy fabuła jest naciągana tylko po to, by zrobić kolejny odcinek albo co gorsza – sezon! Perypetie bohaterów są zawiłe i chociaż rozwiązanie jest na wyciągnięcie ręki, to i tak coś musi się wydarzyć, ktoś przyjść, ktoś coś przemilczeć albo ktoś musi zginąć w najbardziej niewygodnym momencie. Tylko po to, by można było ciągnąć, nierzadko dość błahy wątek przez kolejnych 5 odcinków ?

Charlie Hunnam Reflects on the Impact of Sons of Anarchy | PEOPLE.com

Przyznaję, zdarza się, że daję się namówić na jakiś super-świetny-niesamowity serial. I nawet zdarza się, że się wciągnę, ale zwykle przed końcem pierwszego sezonu mam serdecznie dość. Mam dość tych niewyobrażalnie pechowych zbiegów okoliczności i potęgowania czerni czarnych charakterów. Nie żałowałam kiedyś nawet „straconych” kilkudziesięciu godzin na 5 czy prawie 6 sezonów „Sons of Anarchy”, w których się zakochałam, ale nie obejrzałam prawie całych 2 ostatnich, kluczowych sezonów, bo już rzygałam serialowością tego serialu. Tak mam i koniec. I mając takie podejście do seriali słyszę od W. że mam z nim oglądać nowy serial Cobra Kai…

Cóż… Z jednej strony, to serial, więc kategoryczne „nieee” na starcie. Z drugiej strony, to Karate Kid po 30 latach (!!!).
Nawiązania do pierwszej części serii z Panem Miyagi. Wstawki z oryginalnego filmu i aktorzy z przeszłości. Daniel San, który po tylu latach niemal się nie zmienił. Nawet z charakteru, bo już 30 lat temu łatwo potrafił wpadać w samouwielbieni i chyba tylko dzięki swojemu Guru umiał to w sobie wyciszać.
Po pierwszych minutach pierwszego odcinka zaczynam lubić tego, którego dawno temu nienawidziłam. Historia, którą wszyscy znają opowiedziana z innej perspektywy nabiera zupełnie innego znaczenia. No i jak w tej sytuacji odpowiedzieć Sercu, że nie? Że nie dostanie tej dawki wspomnień i odrobiny przyjemności. No jak można to zrobić? No nie można!

No i uległam. I nie wiem czy żałuję czy nie. Na pewno cieszę się z ponownego spotkania z Danielem LaRuso, w którego sercu ciągle są nauki jego mistrza. Niesamowicie podoba mi się, co twórcy zrobili z jego postacią i postacią chłopaka, który był jego największym wrogiem. Pokazali go jako zagubionego człowieka, którego wartość i pewność siebie były podkopywane (jak nie przez ojczyma, to trenera-psychola) a nie – jak w filmie – bestialskiego syna bogaczy, bez skrupułów. To bardzo dobitnie uświadamia, że nasza prawda nie zawsze jest najlepszą, czy też jedyną wersją. A na pewno nie pełną – i warto wysłuchać i zrozumieć historię każdej ze stron zanim przejdzie się do oceniania. Jakie to prawdziwe…

To właśnie to przypomniało mi się, gdy oglądałam Karate Kid w sobotę. Twórcy serialu mega namieszali mi w głowie! Czy na pewno Daniel San wygrał zasłużenie turniej? Czy Johnny Lawrence był oprawcą czy może ofiarą? Już nigdy tego filmu nie obejrzę w taki sposób, w jaki oglądałam przez lata. Już zawsze będę inaczej patrzeć na tego skrzywdzonego chłopca, który chował się za maską twardziela. Nawet! jeżeli nie takie było zamierzenie twórów Karate Kid 😀

Na plus serialu jest także to, jak jest pokazany rozwój młodych ludzi. No pięknie się patrzy na te młode istotki, które odkrywają swoją wartość i rozwijają się technicznie. Ale i nabierają pewności i wiary w siebie.

Mimo wszystko to ciągle jest serial… I chociaż odcinki mają po 30 min, to już po kilku włączył mi się tryb: nieeee, nie dam rady przez to przebrnąć. No i znowu ten dylemat – dać Sercu się cieszyć czy dzięki rozsądkowi zapewnić sobie komfort psychiczny?

Wytrwałam – przebrnęłam przez dwa sezony i koniec końców chyba się cieszę. Dały mi możliwość delektowania się widokiem jak młodzi ludzie idą po swoje. Co prawda Julie-San nie było, ale były inne dziewczyny, które pokazały, że płeć piękna i podobno słaba, ma w tej kwestii także coś do powiedzenia.


Zakładam, że po pół roku ten, kto miał obejrzeć, to obejrzał, ale i tak nie chcę zdradzać fabuły. Powiem tylko, że sama końcówka 2. sezonu przeszła moje najśmielsze oczekiwania (i to bynajmniej nie na plus). Przypominała niemal waleczny cover High School Musical… Myślałam, że nie dam rady.
Ale pomijając tę jedną scenę, dłuuuugą, ale jedną, to nie mogę się zbytnio przyczepić. Skoro to serial, to spodziewałam się wzlotów i upadków, szczęścia i tragedii niemal w jednej scenie. No może pojawienie się starego trenera Kobra Kai (tego psychola) wróżyło, że każdy kolejny odcinek będzie mnie dużo kosztował…

Na przykładzie jednego z nowych uczniów, twórcy niesamowicie plastycznie pokazali jak łatwo człowiek gnębiony i wyśmiewany przez całe życie, może stać się katem jeszcze ostrzejszym, niż jego wcześniejsi oprawcy. Zwłaszcza, jeżeli jest źle prowadzony.

Podsumowując dwa krótkie sezony, to chyba Rozum nie może mi wytknąć, że miał rację. Warto było dać Sercu tych kilka chwil rozkoszy. Tego powrotu do miłych wspomnień. Takie momenty są potrzebne każdemu. A ja i Rozum wybaczamy tym razem tę naciąganą momentami fabułę, która się ciągle piętrzyła – a niech sobie mają 😉

I jeszcze na koniec takie wyznanie, do którego zmusiło mnie patrzenie na młodych ludzi, którzy idą i biorą garściami z tego co im się należy albo chociaż sądzą, że im się należy. Ciekawe gdzie bym teraz była, gdybym umiała wtedy z przebojem wykorzystać tę pasję i gdybym wierzyła, że wszystko jest możliwe, gdy się tego mocno pragnie i wierzy w siebie. Gdzie bym była nie tylko w karate, ale i w życiu? I przede wszystkim – czy bym tego nie żałowała?