Znalezione obrazy dla zapytania friends

Założę się, że teraz czytelnicy podzielili się wg zasady: 45/45/10

czyli:

– 45% z Was pomyślało: Ach…uwielbiam

– 45%: Nieeee!

– 10%: Ale o co chodzi?

Na wszelki wypadek ankiety robić nie będę. Ale mam nadzieję, że wiecie co chciałam powiedzieć tymi liczbami, które są oparte na obserwacjach otoczenia, a nie na badaniu szerszej grupy respondentów.

Od dawna chodził za mną ten temat, ale jakoś nie miałam do niego jeszcze przekonania. Ostatecznie szalę przeważył…redaktor radiowej Trójki Piotr Baron 😀 Ostatnio wspominając przebój z Przyjaciół przyznał się, że ogląda sobie powtórki i uważa, że jest to wspaniały serial. A dodam tylko, że nie należy on do najmłodszego pokolenia 😉

O co tu zatem chodzi?

Jakiś czas temu należałam do wyżej wymienionych 10% Nie miałam zielonego pojęcia, że taki serial istnieje. Wynikało to z mojej niechęci do seriali, tych nieustannych intryg, gmatwanin i przeciągania i przerywania w najlepszym momencie by zachęcić do obejrzenia kolejnego odcinka czy sezonu. Zdecydowanie bardziej przemawiały do mnie seriale gdzie jeden odcinek, to nowa historia jak „Drużyna A” czy „Gliniarz i prokurator”. Jedyny serial, w który się wciągnęłam, to był Sons of Anarchy (ach ten Jax… 😉 Aga, piękne to były czasy, nie?).

Gdy stałam się bardziej świadomym odbiorcą kultury masowej dowiedziałam się o istnieniu Przyjaciół. I zdecydowanie znalazłam się w grupie tych 45 procentowców od „Nieee!”. „Nie” dla klimatu. „Nie” dla głupot. „Nie” dla ciągłego podtekstu seksualnego. „Nie” dla Jennifer  Aniston. Po prostu jedno wielkie NIE! I rzeczywiście jak ktoś mówił o tym serialu to napotykał moje wywracające się oczy i wzdychanie połączone z grymasem.

Pamiętam jedną śmieszną historię. Poszłam z koleżanką do kina na Millerów – komedia z Jennifer w roli głównej. Na koniec pokazywali śmieszne scenki z planu filmowego. Jedna z nich rozśmieszyła całą salę, a ja nie wiedziałam o co chodzi. Chodziło o to, że ktoś nagle włącza radio, leci stara piosenka, po twarzy Jennifer widać, że się tego nie spodziewała, ludzie na planie i w kinie pękają ze śmiechu, a ja siedzę jak wryta, bo nie widzę w tym nic śmiesznego. Moja mina chyba mówiła wiele, bo M. nachyliła się i na ucho powiedziała mi, że to piosenka z czołówki Frindsów. Do tego stopnia nie ogarniałam tego serialu, że nawet nigdy nie łączyłam tej piosenki z nimi 😀

Co więc nagle się zmieniło?

Nie wiem. Może po prostu dorosłam i nabrałam dystansu do świata, do ludzi, do pewnej formy żartów. Może to, że przestałam chcieć być za wszelką cenę dorosłą i pozwoliłam wyjść z siebie dziecku. A może po prostu potrzebowałam kogoś kto „siłą” mnie do nich przekona.

Tak to się bowiem zaczynało. W. włączał w necie losowo wybrane odcinki i robił wszystko bym zrozumiała. Ja traktowałam to jako dobrą okazję do drzemki 😀 Nie wiedziałam kto jest kim, nie wiedziałam do czego nawiązują i ciągle miałam postawioną dawno temu barykadę przed tą formą żartu ociekającego podtekstami seksualnymi. Ale jak już leciało to coś tam w głowie zostawało. Później pojawiły się w TV pasma z kilkoma odcinkami pod rząd. To znaczy, może wcześniej też były, ale niewidoczne dla mnie 😉 Wstępnie znałam już trochę ludzi, zaczęłam oswajać się z klimatem, a dodatkowo widziałam W. zalewającego się łzami ze śmiechu.

Podobny obraz

Zaczęłam patrzeć na tych wariatów bardziej przychylnym okiem. Powiem więcej, zaczęłam się przy nich relaksować, a nawet stały się umilaczem babskich wieczorów z A. A później pojawił się Netflix i było już tylko gorzej 😉

>>dzień bez Friendsów, dniem straconym<< Doszło do tego, że jakieś zachowania znajomych komentowało się krótko imieniem jednego z bohaterów. Ba! Sytuacje, które nas spotykały porównywało się do tych podobnych z serialu. I tak dzień po dniu każdy z przyjaciół stawał się częścią życia.

Na czym polega ich fenomen?

Nie wiem 😀 nie sprawdzałam nawet czy ktoś już to kiedyś rozkminiał – aż tak zakręcona na ich punkcie nie jestem, ja po prostu lubię ich oglądać. Wydaje mi się, że ludzie kochają ich za to, że każdy z nich jest totalnie inny, a jednocześnie w każdym z nich można odnaleźć odrobinę siebie.

Przez dekadę można było widzieć jak się zmieniają fizycznie i mentalnie. Z drugiej strony 10 lat znajomości, to kawał wspólnego życia, więc nic dziwnego, że ludzie się z nimi utożsamiali i robią to cały czas.

Twórcy zrobili coś niesamowitego. Każda z tych postaci jest skrojona na miarę. Niby z odrobiną przesady nadawane są im niektóre cechy, ale jednak na tyle realnie, że wierzy się im. Kupuje się ich w całości. Do tego te dialogi i historie. Wymyślić to wszystko to jedno, a zrobić z tego coś tak idealnego, to drugie.

Ich przewagą nad innymi tasiemcami jest to, zdaniem serialowego laika, że przez 10 lat są ciągle ci sami ludzie. Pokażcie mi inny taki serial, w którym akcja kręci się przez dekadę wkoło tych samych postaci, granych przez te same osoby. Jaki trzeba mieć talent aby sprawić, że się nie znudzą, a wręcz przyzwyczają widzów do siebie i staną się najnormalniejszymi przyjaciółmi.

Najważniejszy jest efekt.

Pomimo, że niektóre fragmenty oglądało się setki razy, to tak jak przy Akademii Policyjnej – ciągle bawią i wywołują atak śmiechu jeszcze chwilę przede zdarzeniem.

Na koniec tylko dodam krótką charakteryzację postaci w odniesieniu do mnie 😀

Monica – zdecydowanie czuję z nią najwięcej wspólnego – oczywiście pomijając kwestię chorobliwej obsesji na punkcie porządku. Ostatnio nawet w rozmowie z W. padło zdanie „Przecież nie musisz zawsze wygrywać” – wtajemniczeni w serial będą wiedzieli o co chodzi

Chandler – zespołowy błazen 😉 uciekanie w żart i ironię – no cóż, więcej słów nie potrzeba

Phoebe – ucieleśnia moje utajone pragnienia – być kolorowym ptakiem i nie patrzeć na to co myślą o nas inni.

Ross – jak jeszcze oglądałam ich na wyrywki i nie wiedziałam, że ma tytuł naukowy, to byłam pewna, że jest niedorozwinięty umysłowo. Ale jak na niego patrzę, to przeraża mnie, że ja czasem też do pewnych spraw podchodzę jak on – mega poważnie i bez marginesu swobody i luzu.

Reachel – chyba najmniej wspólnego czuję z tą postacią. Może gdyby grała ją inna osoba, to bym się bardziej przyłożyła w doszukiwaniu podobieństw.

No i Joey – uważam, że w większym czy mniejszym stopniu, w każdym z nas jest taki głupolek o wielkim sercu 🙂

Na koniec nie pozostaje mi nic innego jak zadedykować ten wpis Adze 😀 ach te nasze babskie wieczory, a także oglądanie kolejnych sezonów razem, choć osobno 😉

Zgodnie z obietnicą – Martuś, i Tobie dedykuję ten wpis. Jak ja w dorosłym wieku do nich dojrzałam, to dla Ciebie też jest jeszcze szansa 😉

A wtedy we trzy siądziemy i ciągiem połkniemy 10 sezonów!

P.S. W Warszawie jest bar w klimacie ich Central Perku. Byłam tam 😀