Miał to być zwykły semestr zajęć teatralnych. Trochę ćwiczeń, wybranie czegoś na warsztat, dogranie szczegółów i występ wieńczący półroczną pracę.
Oczywiście taki bieg zdarzeń byłby zbyt prosty, więc zdecydowanie nie dla mnie.
Semestr zaczął się tak, jakby miał być zupełnie zwykłym. Kilka zajęć z super ludźmi – trochę znajomych, trochę nowych twarzy. Całkiem przyjemny i owocny czas. Później, dość nagle przyszła zmiana grupy, na taką, której członkowie stanowili już zgrany zespół. Ja tam miałam być na zastępstwo jako ktoś z zewnątrz (żeby nie powiedzieć „na doczepkę” 😉 ). Przez te zawirowania organizacyjne grupa już na starcie miała miesiąc opóźnienia, ale nie miało to, pierwotnie, większego znaczenia, bo spektakl finałowy miał być reaktywacją przedstawienia przygotowanego przez nich już w poprzednim semestrze. Chodziło głównie o wprowadzenie mnie w temat i dopracowanie szczegółów – nic prostszego.
Mam stosunkowo dobrą pamięć ruchową, więc kwestia wdrożenia mnie poszła w miarę sprawnie. No dobra…pomijając motyw z wystukiwaniem rytmu, o którym już kiedyś wspominałam. Dogrywanie szczegółów też nie było niczym trudnym, bo nasz reżyser to chodzący wulkan pomysłów i jak nikt potrafił bardzo obrazowo przedstawiać nam swoje wizje, a my przy okazji mieliśmy z tego niezły ubaw.
Dość gładko poszła nam adaptacja nowej wersji, więc po przećwiczeniu każdej ze scen, przeszliśmy do innego projektu. Praca w małej grupie ma całkiem sporo uroków, ale ma jeden, znaczący mankament – gdy nie zjawia się jedna osoba jest już trudno, a gdy nie ma dwóch osób, to próba nie ma sensu. No i tak się niestety zdarzyło, że Nowy Rok przyniósł nam sporą przerwą w „dopieszczaniu” spektaklu. Oczywiście nie próżnowaliśmy wtedy i zajmowaliśmy się kompletnie odmiennym projektem – odkryłam swoje powołanie do kręcenia ogniem ? ? ? Póki co, oczywiście, nikt mi jeszcze nie dał podpalonych łańcuchów, ale wersja na „sucho” czy lepiej na „zimno” idzie mi nawet nieźle i liczę na to, że wkrótce napiszę coś o spektaklu światłem 😀
Niestety na 2 czy 3 tygodnie przed planowanym występem końcowym dostaliśmy informację, że jedna osoba z naszej szóstki, w naszej niedopieszczonej sztuce, musi zrezygnować.
Przyszliśmy na próbę, by jakoś ogarnąć temat, a tu z przyczyn technicznych nie mogliśmy wejść na scenę. Coś w nas pękło. Zanim przyszedł Szef zgodnie ustaliliśmy, że świetny czas spędziliśmy razem, ale nie chcemy tego wystawiać. Trzeba było tylko mu to jakoś przedstawić.
Gdy przyszedł, chrząkając, patrząc to w podłogę, to w ścianę, byle nie w oczy, zaczęliśmy dzielić się naszymi obawami i że wolelibyśmy nie wystawiać tej sztuki. Nie czujemy się na siłach, nie mamy jednej osoby i jeszcze scena zamknięta. W odpowiedzi usłyszeliśmy, bez ani grama wątpliwości w głosie: absolutnie się na to nie zgadzam. Jestem zwolennikiem kończenia tego, co się zaczęło. W tej sytuacji niewiele mieliśmy do powiedzenia. Pełni obaw umówiliśmy się na kolejną (przedostatnią) próbę.
Udało się nam przerobić wszystkie sceny z 6 na 5 osób, przećwiczyliśmy każdą z nich zapamiętując wszelkie uwagi naszego Guru. Kolejna próba poszła nam całkiem-całkiem, ale nie mieliśmy w sobie przekonania czy wyjdzie tak, jakbyśmy tego chcieli. Zwłaszcza, że grupa, w której byłam wcześniej miała już swój występ i wyszło im naprawdę super! (Brawa dla Was raz jeszcze). Ale od czego ma się przywódcę? Jak na prawdziwego lidera przystał powiedział, że i tak będzie beznadziejnie, i że mamy się przestać tym przejmować, bo od idealizmu można zwariować. Z jednej strony było to pocieszające, że nikt od nas nie oczekuje perfekcji, ale z drugiej strony głupio będzie zaliczyć wpadkę przed publicznością. No i właśnie, czy zapraszać ludzi? Trochę wstyd, ale dla aktora chyba jeszcze gorsze jest grać do pustych foteli. No więc decyzja padła – zapraszamy.
W dniu spektaklu adrenalina i energia były tak ogromna, że nie miało już znaczenia jak wypadniemy. Ważne było, że doprowadziliśmy sprawę do końca i uda się nam zwieńczyć semestr tak jak należy.
Bawiliśmy się na scenie świetnie. Przestało mieć znaczenie to, że połowa z widowni, to inni aktorzy i wiedzą na co patrzeć i mogą być dla nas bardziej krytyczni.
Wyszliśmy na scenę tak jakby to była po prostu jedna z prób. Daliśmy z siebie 100% i na koniec otrzymaliśmy gromkie brawa i nagle pustka… Coś się skończyło.
Gdy po występie mieliśmy chwilę na podsumowanie i przemyślenia doszliśmy do wniosku, że gdybyśmy ulegli wierze w to, że nie wyjdzie nam, gdybyśmy się poddali dwa tygodnie wcześniej i nie podjęli próby przerobienia sztuki na 5 osób, i wreszcie, gdyby nasz Przywódca miał taki sam moment załamania pozostałby spory niedosyt. Rozstalibyśmy się w przeświadczeniu, że coś w nas umarło i nie mamy już do tego pasji, że już nas to nie kręci. Przepełnieni takimi emocjami pewnie nie umielibyśmy się zabrać za kolejny projekt. A tak, niesieni ostatnim sukcesem wierzymy, że możemy sięgnąć nieba.
Nie ma znaczenia, że coś tam nie wyszło równo, że nie wszyscy zrozumieli co chcieliśmy przekazać. Ważne jest, że po sięgnięciu „dna”, umieliśmy się odbić i walczyć dalej. Ważne, że mieliśmy kogoś, kto umiał nas podnieść i poprowadzić.
Z drugiej strony, gdyby nie ta chwila zwątpienia – sukces nie smakowałby tak bardzo! Byłby taki naturalny i zwyczajny. Jakie to życie jest przewrotne 😉
A poniżej mała galerio-filmoteka 😉
Dziękuję naszym fotografom:
- W.
- Sara
- Ania Jesteś OK