Ostatni wpis o wspomnieniach muzycznych miał być tylko wstępem. Ponieważ dzisiejszy problem, który biorę na warsztat wynika poniekąd z mojej muzycznej przeszłości,  pozwoliłam sobie na szerszy zarys. Ale przyznaję, trochę popłynęłam 😉 i musiałam zrobić z owego wstępu, osobny wątek.
Skoro już jesteśmy przy tamtym wpisie – początkowo nie miałam do niego przekonania, bo sama treść nie niosła. Takie niby flaki z olejem, zero ekspresji, do której Was przyzwyczaiłam. Ale odzew po tym wpisie był naprawdę imponujący. Nawet jeżeli niektórzy uważali, że nuda, to i tak sięgnęli do przepastnych głębin internetowego archiwum, by odświeżyć sobie pamięć o członkach Fasolek, Tik-Taka czy innych programów. Innych zmotywowało to do włączenia sobie starych, dawno zapomnianych płyt lub odsłuchania piosenek na YT. Pokazało mi to, że nie wszystko musi „nieść”, żeby przyniosło jakiś efekt i zmotywowało do podjęcia pewnych czynności.
To tyle słowem wyjaśnień. I przechodzę do głównego wątku, bo znowu się rozgadam i wyjdzie jak ostatnio. Odpuszczę sobie też dodatkowe wprowadzenia.

Jak pewnie pamiętacie, przeżywam ostatnio przygodę z teatrem. No i w najnowszej sztuce, którą będziemy wystawiać będą dwa momenty, gdzie będzie potrzeba robić coś wbijając się w takt: raz-dwa-trzy-cztery-raz-dwa-trzy-cztery. Dobrze, że jestem na końcu sekwencji i korzystam z czegoś co się nazywa „pamięć mięśniowa”. Przy drugiej scenie już nie jest tak prosto, zwłaszcza gdy mój partner w wystukiwaniu rytmu jest nieobecny. Mogłoby się wydawać, że mam zrobić najprostszą rzecz pod słońcem – stukać gazetą o rękę w tempie: raz-raz-raz-raz… I na początku jest spoko. Ale gdy z jednej strony koleżanka zaczyna wprowadzać swój bardziej skomplikowany rytm, a z drugiej wbijają mi się z uderzeniami przeciwstawnymi do moich – ginę!!! Nie ma ani mnie, ani moich „jedynek”. Może i odstępy są równe, ale przyśpieszenie jest natychmiastowe.

W sumie nie było to dla mnie żadnym odkryciem, że wbicie się w odpowiedni takt jest poza moim zasięgiem. Jakiś czas temu byłam na intensywnym kursie instruktora fitness. Technicznie – super, wytrzymałościowo – rewelacja. A tworzenie układów – prawie jak pisanie bzdur, przychodziło mi z łatwością. No tylko ten jeden szczególik  – wbić się w odpowiednie „jeden” odpowiedniej „ósemki”. Nie rozdrabniając się powiem, że odpuściłam sobie 😀

Gdy wróciłam z warsztatów, na których się dowiedziałam, że mam wybijać rytm, poskarżyłam się na swoje beztalencie W. Traf chciał, że akurat włączył on swoją muzykę i ostry bit aż mnie zmroził. I nagle go olśniło – mam problem z wyczuwaniem taktu, bo przez całe życie uciekałam od muzyki, w której był on wyraźny. Jak już wiecie, moje życie muzyczne do zbyt „ostrych” nigdy nie należało. Chociażby w poezji śpiewanej ciężko wyczuć bit.

O ile SDMy czasem dorzucały do utworów jakieś elektryczne brzmienia gitary, tak Kaczmarski czy Grechuta, to raczej nie. U Anny Jantar, Ireny Jarockiej czy innych polskich dawnych wokalistek też daremnie doszukiwać się mocnego bitu.

Lubiłam też bardziej rockowe brzmienia jak Perfect, Lady Pank (może troszkę mniej), Roxette, czy inne starocie zagraniczne. Swojego czasu non stop słuchałam Kasię Kowalską. Ale jeżeli nawet się w nich zanurzałam, to i tak wczuwałam się w melodię i tekst i do jego brzmienia dostosowywałam swoją ruchową interpretację.

Od kiedy zaczęłam słuchać Trójki otworzyłam się na więcej gatunków muzyki i wykonawców. Ci, którzy znają Trójkę, wiedzą, że pewnego rodzaju muzyki tam się nie zazna. Dlatego kompletnie nie jestem na czasie w kwestii współczesnej polskiej i zagranicznej muzyki (oczywiście mówimy o pewnym gatunku). O Despacito czy Edzie Sheeranie dowiedziałam się długo po ich debiutach w polskich rozgłośniach. Za to hit Gotie i Kimbry, dzięki Niedźwieckiemu, poznałam tak przynajmniej z pół roku przed tym jak się stała przebojem na innych listach przebojów.

 

 

I tak sobie ostatnio myślałam, że muzyka była i jest obecna w moim życiu cały czas. Jak to jest możliwe, że jestem takim beztalenciem? Uwielbiam tańczyć i wydawało mi się, że całkiem nieźle sobie z tym radzę, a czasem jak sobie podtańcowuję, to W. mówi mi, że kompletnie nie czuję rytmu. O co więc tu chodzi? I tak to bardzo zaprzątało moją głowę, że wreszcie odkryłam o co chodzi. Testowałam to nawet ostatnio podczas Trójkowej Listy Przebojów. Najgorsze jest to, że robiłam to na wieczornym spacerze z Soną. Przechadzając się osiedlem ze słuchawkami na uszach. 

Test polegał na tym, żeby ruszać się do granych utworów. Próbuję nie analizować, co pozostali przechodnie mogli sobie o mnie myśleć. Piosenki były przeróżne, więc miałam okazję sprawdzić się na różnym polu. No i to utwierdziło mnie w moich przekonaniach.

TO JEST WYŻSZY POZIOM PRZEŻYWANIA MUZYKI. Sięgając pamięcią do przeszłości – wszyscy kołysali się w rytm, a ja wyszukiwałam charakterystycznych momentów melodii i do nich się dostosowywałam. To było coś w rodzaju mini układu choreograficznego. Czyli jak wszyscy kołysali, bujali się na raz-dwa-raz-dwa-raz-dwa, to u mnie było: raz-dwa-raz-pampampam-dwa-raz-dwa-tumtum(…). Zaraz, dlaczego ja piszę w czasie przeszłym? Przecież tak jest ciągle. No więc, wygląda to mniej więcej tak, że kołyszę się ze wszystkimi i gdy przychodzi moje „pampampam”, to swój „taniec” rozpoczyna powiedzmy ramionko. I już bujam się w drugą stronę niż wszyscy. Gdy jest czas na „tumtum”, to jest to czas na pogłębienie przechylenia. I znowu jestem w innym miejscu niż wszyscy.

Zastanawiacie się o czym ja mówię? I czym dla mnie jest powyższe „pampampam” i „tumtum”? Chyba najlepiej będzie to wyjaśnić na przykładach.  Ponieważ przeżywam również dość intensywny romans z muzyką klasyczną (skrzypki, flety, klarnety tworzące jedną piękną harmonijną całość…), to zakochałam się w dość nowym tworze jakim jest Elvis w akompaniamencie The Royal Philharmonic Orchestra. Bez względu na to czy lubicie Króla czy nie albo czy zasłuchujecie się RMF Classic czy macie tę stację na liście zakazanych częstotliwości, to koniecznie włączcie Burning Love właśnie z tej płyty! (nie będę Wam ułatwiać wrzucając link – trochę starań i bardziej ją docenicie ;)). No ale do rzeczy, piosenka zaczyna się spokojnie, więc normalni ludzie mogą się do niej pokołysać. Mogę i ja. Ale zaraz wchodzą skrzypki, które aktywizują moją głowę (albo szyję jak kto woli). Trwa to chwilę, bo zaraz jakiś kontrabas włącza moje ramiona. Wraz z rozkręcaniem się orkiestry każda część mojego ciała czuję tę muzykę i każda wie, do którego instrumentu „tańczy”.  Owszem, w tle leci coś do czego na upartego można by się cały czas kołysać. Ale tam się dzieje tyle, że mój mózg nie ma sumienia tego nie słyszeć i skupić się na nudnym wybijaniu rytmu.

Podobnie się dzieje w czasie La Tortura Shakiry. Szybka dygresja – ogólnie latino muzyka to też osobny rozdział w mojej muzycznej kartotece. A sama Shakira, to moja bogini tańca i swobody ruchu. Ale za krótko się znamy, aby Wam o tym opowiadać 😉 No więc La Tortura wyjątkowo porusza każdy fragment mojego ciała i angażuje mózg niemalże w 100% Dłużej niż przez kilka sekund nie jestem w stanie ruszać się w jej rytm. Bo liczne „rozpraszacze” są tak dla mnie atrakcyjne, że muszę to wyrazić odpowiednim ruchem czy układem. Tak samo z pauzami – no trzeba je zaakcentować!

Już kiedyś Wam pokazywałam co dziej się w mojej głowie. Dokładnie to dzieje się we mnie, gdy słucham muzyki. Zwłaszcza takiej gdzie jest więcej niż dwa instrumenty i gdzie melodia jest urozmaicana wstawkami.

Dlatego uważam, że może i mam słaby słuch muzyczny i kiepskie wyczucie rytmu, ale i tak moje czucie i przeżywanie muzyki, to zdecydowanie inny poziom wtajemniczenia. Na co komuś nudne liczenie, gdy obok tyle się dzieje? Mam wrażenie, że to znowu wina Majki, bo śpiewała „Rytm i melodia. On taki mocny. Ona łagodna.” Chyba jej łagodność do mnie bardziej przemówiła niż jego moc 😉