Czasem mam wrażenie, że jestem ze wszystkich stron atakowana jednym, konkretnym tematem. Tak jakby świat krzyczał do mnie: „To jest ten czas! Teraz jest idealny moment na ten temat”. Mam też inne, mniej magiczne, wyjaśnienie tego zjawiska – gdy rodzi się w mej głowie pomysł na jakiś wpis, to nie zawsze powstaje on w mgnieniu oka. Czasem temat kiełkuje w mojej głowie i tam dorasta. I zapewne wtedy bardziej jestem wyczulona na to, co w tej kwestii dzieje się wkoło mnie. Nie wiem jak było tym razem. Pozwólcie mi zatem wierzyć, że to jednak wszechświat wymusza na mnie tematy 😉

Długo broniłam się przed tym tematem. Chociaż w sumie nie wiem dlaczego, skoro i tak za zbyt normalną, zapewne, mnie nie macie. No ale teraz,  jak już ustaliliśmy, po otrzymaniu rozkazu z góry – przyszedł ten czas, by opowiedzieć Wam co nieco o moim specyficznym guście muzycznym. Zacznijmy więc od początku.

Jak zapewne większość dzieci mojej generacji, swoją bardziej świadomą przygodę z muzyką rozpoczęłam od Fasolek i im podobnych czyli Tik-Tak, Tęczowy Music Box, Dyskoteka Pana Jacka i tak dalej. Młodszych czytelników odsyłam do źródeł archiwalnych – to były czasy, nie to co dziś – YouTube i heja. Lubiłam ich słuchać i oglądać w weekendowe poranki. Pamiętacie ich teledyski w trójwymiarze? Znałam prawie wszystkie piosenki i ochoczo podśpiewuję je sobie czasem do tej pory. Jakiś czas temu wpadł mi w ręce wywiad z Ewą Chotomską, przez część z Was znaną jako Ciotka Klotka. A tak z ciekawości – czy ktoś w tym momencie zanucił sobie pod nosem „Ciociu Klociu nie bądź taka, wracaj zaraz do Tik-Taka(…)”? Bo ja tak! Ale wracając do tematu – opowiadała w nim o swoim projekcie odwiedzania szkół czy przedszkoli. Jednym z punktów programu był powrót do „tamtych” czasów. I zapowiadała go zwykle tak – a teraz sprawię, że wszystkie wasze panie zaczną śpiewać. No i faktycznie, większość z pań nauczycielek, które pewnie były wychowywane na tej muzyce zaczynała śpiewać z nostalgicznym uśmiechem na twarzy. Ach… aż mi się tak miło zrobiło i wyobraziłam sobie co ja bym tam odstawiała gdybym była jedną z tych pań 😉

Chyba wyjątkowo długo, w porównaniu do rówieśników, byłam ich fanką. Z czasem, do repertuaru dołączyła Majka Jeżowska. Ona tak jakby otworzyła kolejny etap mojej muzycznej przygody. Miałam jej kilka kaset i chyba nawet w tym momencie nikt nie jest w stanie zaskoczyć mnie prośbą o wyrecytowanie tekstu. Z ciekawości włączyłam sobie teraz kilka mniej popularnych piosenek i tekst płynął ze mnie jakby to była Inwokacja. Przypomniało mi to jeden fragment, który mógł mieć wpływ na kształtowanie się mojej osobowości, a który, przez lata pokrył kurz zapomnienia. Grana melodia, jak pstryknięcie palców hipnotyzera, strzepnęła kurz z tej półki w moim mózgu, na której leżał tekst piosenki i słowa same popłynęły. A oto i owe motto: Ten kto śpi, kto przesypia dni, nie wie ile traci gdy śni. W łóżku każdy wie – niewygodnie, nie. W łóżku nawet chory nudzi się. Jak już jestem przy mojej idolce, to warto jeszcze wspomnieć o jednym wydarzeniu. Tak się szczęśliwie złożyło, że gdy byłam na wakacjach w Sopocie, Majka miała tam koncert. I to nie byle gdzie, bo w Operze Leśnej. I tak, mając maksymalnie 12 lat przeżyłam swój pierwszy, prawdziwy koncert. Mało tego! Po koncercie mama zdobyła dla mnie zdjęcie z autografem. Wisiało ono nad moim biurkiem przez długie lata. Jeszcze chyba nawet długo po tym, gdy już „wyrosłam” z jej muzyki. (ooo, takie zdjęcie tylko jeszcze autograf)

W międzyczasie, całkiem niezależnie, najczęściej u dziadzia na adapterze słuchałam ABBY. Nic nie rozumiałam, ale znałam fonetycznie ich piosenki. Pamiętam dzień, gdy mając maksymalnie 7 lat dostałam od rodziców moją własną kasetę z ich piosenkami, więc nie musiałam już chodzić do dziadków żeby ich słuchać. Słuchałam ich na tyle często, że żeby się ze mnie pośmiać, tato mówił, że ten kto słucha ABBE jest niewyrobiony muzycznie. Może i miał rację, bo wyrobiona muzycznie to jestem kiepsko, a ich słucham do dziś 😉

Pamiętam jeszcze jeden wyjątek w moich muzycznych poczynaniach. Rodzice mieli nagrywaną z radia kasetę. Było tam wiele perełek. Już zawsze Autobiografia, Pretty Woman oraz Wind of Change będą mnie przenosić do pokoju rodziców w naszym pierwszym mieszkaniu. Często słuchałam tej kasety, ale pamiętam tylko jeden sobotni wieczór. Lubię to wspomnienie 🙂 Na tej kasecie była jeszcze jedna piosenka, której nie pamiętam. Ostatnio, po kilkunastu latach usłyszałam ją. Wiedziałam, że to jest ona. Ale nie wpadłam na to aby spisać chociaż strzępki tekstu, by ją namierzyć. No nic, kolejne spotkanie z nią, być może za kolejnych naście lat, znowu przywoła wspomnienia i wywoła ciarki na ciele!

Jako nastolatka przeżyłam krótkie romanse z „modną” muzyką – Spice Girls, Britney, Backstreet Boys itp. Zawsze jak mam ochotę na podróż sentymentalną, to sięgam po ich pierwsze piosenki. I z nostalgią oglądam obrazy, które odtwarza moja wyobraźnia słuchając ich.

Wreszcie liceum. Ci, którzy się spodziewają zauroczenia rockiem, metalem, elektroniką czy co tam jeszcze może być, są w błędzie. Był to czas na miłość. Zakochałam się w SDMach (Stare Dobre Małżeństwo). A w tym związku miałam pozostać przez długie lata. Słuchałam ich dniami i nocami. Ludzie w czasie adwentu czy Wielkiego Postu postanawiają nie jeść słodyczy. Ja wtedy robiłam sobie odwyk od SDMów. Do czasu rozpadu zespołu byłam przynajmniej 5 razy na ich koncertach i wyśpiewywałam wraz z tłumem największe przeboje. Po rozpadzie raz odważyłam się na koncert Myszkowskiego. Niestety…pomimo, że był to ten głos, który mnie rozkochał, to bez reszty zespołu, był już tylko złudną wizją romansu. Ale koncert był dla mnie wyjątkowy z innego powodu. Na początkach naszej wspólnej przygody włączałam sobie czasem płytę koncertową, gasiłam światło w pokoju, zamykałam oczy i wyobrażałam sobie, że jestem na koncercie. Na tym ostatnim koncercie Myszkowskiego siedziałam w pierwszym rzędzie, na wprost niego. Gdy śpiewał stare piosenki, zamykałam oczy, a gdy je delikatnie otwierałam byłam tylko ja, on i moje wspomnienia 🙂

Poezja śpiewana w ich wydaniu otworzyła mnie na innych twórców takich jak Grechuta czy Bajor. Nie mogę powiedzieć, że jestem specem od ich twórczości, bo ich dorobek jest ogromny, ale znam, lubię i często wracam. Ostatnio w moim odtwarzaczu często kręci się płyta Edyty Geppert i Leonarda Cohena.

Nie jestem w stanie powiedzieć kiedy Bryan Adams stał się mężczyzną mojego życia. Zakładam, że wraz z Internetem, bo płyty zaczęłam kupować stosunkowo niedawno. Wcześniej znałam go tylko z „piosenki z Robin Hooda”. Nie jestem psychofanką piszczącą na jego widok, ale na pierwszym koncercie myślałam, że zabiję gościa, który stał obok mnie i „śpiewał” głośno wszystkie piosenki i nie pozwalał mi się zanurzyć w jego głosie.

Zupełnie nowy etap mojej muzycznej przygody rozpoczął się na studiach, gdy na praktykach zostałam zmuszana do słuchania radia. Po tygodniu zaczęło mi się to podobać i tak stanęła na mej drodze kolejna moja wielka miłość – Radiowa Trójka. Wszystko się wtedy zmieniło i nic już nie było takie samo 😉

Chyba muszę zrobić to, czego nie planowałam – podzielić ten wątek na dwie części. Nie sądziłam, że pierwszy etap muzycznego życia tyle mi zajmie i nawet nie dotarłam do tego, co było główną przyczyną powstania tego wątku. Tyle jeszcze bym chciała powiedzieć o moich dziwnych muzycznych naleciałościach i o tym co Trójka wniosła w moje życie. Wiem, że mogłam część z Was zanudzić, bo to bardziej jest podróż dla mnie. Ale jak zechcecie mi towarzyszyć w drugiej jej odsłonie, to będzie mi miło podzielić się z Wami przemyśleniami i ciekawostkami.

A tymczasem żegnam i zachęcam do indywidualnych wypraw do odległych głębin Waszych muzycznych wspomnień.

C.D.N 😉