Pierwotnie ten wpis miał być dość krótki i skupiać się na następujących punktach:
1. Potwierdzenie, że w jednym z wcześniejszych wpisów nie kłamałam.
2. Bicie się w pierś i pewne wyznanie dla uczestników piątkowej integracji 😉
Ostatecznie jednak postanowiłam, że zrobię z tego jeszcze coś użytecznego i stąd kolejny podpunkt:
3. Subiektywna ocena i krótki opis pewnej formy aktywnego spędzania czasu.
Podpunkt 1 i 2 połączę, bo dotyczą tego samego problemu i drugie wynika niejako z pierwszego. No to zaczynamy.
Ostatnio, w ramach imprezy integracyjnej wybraliśmy się teamem na coś w rodzaju bardziej rozbudowanych podchodów. Ekspedycja na wzór Azja/Ameryka Express – to może było zbyt odważne porównanie, ale klimat miał być podobny: podział na grupy, miejsca do odnalezienia, zadania do wykonania i RYWALIZACJA!
Zakładam, że ci uważniejsi czytelnicy wiedzą już do jakiego wpisu mogę chcieć nawiązać. Tak! chodzi mi o wątek o PRZYJACIELACH. A jeszcze dokładniej mówiąc o przyrównanie siebie do Moniki. Oczywiście nie pod kątem chorobliwego pragnienia porządku (o nie!), ale pod kątem rywalizacji 😀
Jak pada znamienne zdanie: rywalizację czas zacząć…odchodzą na bok wszelkie sentymenty. Automatycznie zapominam, że to zabawa i przechodzę na tryb – walka o życie! No bo jak można iść, gdy można biec? Jak można brać „karę” na klatę, gdy można od niej uciec? Jak można się drapać w kolano na stojąco, kiedy można to robić w biegu 😀
No i tu jest czas na bicie się w pierś. Dopiero jak emocje opadają, to myślę sobie jaka ja jestem durna! przecież to tylko zabawa. No i naprawdę nie daje mi spokoju myśl, że nie naciągnęłam troszkę prawdy w dość błahej sprawie, żeby koledzy dostali dodatkowe punkty. Że między innymi mój głos zaważył, że dziewczyny nie wygrały (ale i tak Wam nie dam stówy za to :P).
Ech, ja sobie naprawdę zdaję z tego sprawę, ale Monica we mnie jest zbyt silna i dopiero jak cichnie jej głos, to dopadają mnie wyrzuty sumienia 😉 No więc nie pozostaje mi nic innego jak bić się w pierś i powtarzać: Mea culpa, Mea culpa. Obiecuję poprawę.
Na koniec tej części jeszcze parę słów do mojej drużyny: Chłopaki, przepraszam, że „czasem” poganiałam, przejmowałam inicjatywę i kazałam uciekać przed „nocnikiem-szkodnikiem”, ale uwierzcie mi – i tak się bardzo powstrzymywałam. Gdybym pokazała prawdziwą twarz Moniki we mnie, to nigdy więcej nie zostałabym zabrana na podobną imprezę 😀 Dzięki za zgrane trio! I cytując za klasykiem – takich dwóch, jak nas trzech, to nie ma ani jednego!
No to tyle z „prywaty”, teraz kilka słów komentarza do samej wyprawy.
Mam dość mieszane uczucia. Zakładam, że z zupełnie innego powodu niż pozostali uczestnicy zabawy. Ogólnie miałam radochę z latania po lesie z mapą, ale spodziewałam się, że zostaniemy przetyrani. Brakowało mi czołgania, skradania i takich tam surviwalowych bzdur. Ale ogólnie bardziej mi to pasowało niż siedzenie w barze czy po raz setny na kręglach, bo to przecież najprostsze sposoby integracji (Marcin, odpowiadam już na Twój potencjalny komentarz: tak, tak wiem – czasem najprostsze są na najlepsze, ale nie dla mnie ;)).
Zabawa się zaczęła bardzo statycznie. W jednym miejscu zostały przeprowadzone pierwsze konkurencje. Nie będę zdradzać jakie, bo może akurat się ktoś załapie na coś podobnego, więc niech element zaskoczenia pozostanie. Dodam tylko, że przez to, że postanowiłam nie chodzić utartymi ścieżkami, przynajmniej raz miałam okazję wdrapywać się w trudnych warunkach: Madzia – dziękuję za pracę zespołową 😉
Tam też zjedliśmy zaplanowany posiłek. Dla mnie taka forma jedzenia okazała się i tak całkiem ekskluzywną, bo wyobrażałam sobie to bardziej prymitywnie. Ale większość spodziewała się czegoś innego i troszkę tu nie zagrało, ale umówmy się – ekspedycja, to ekspedycja, a nie pięciogwiazdkowa restauracja 😛
No i później etap w terenie. Dostaliśmy telefony z fragmentami mapy, której kolejne części mieliśmy dostawać wraz z odnalezieniem wskazanych miejsc. Zamysł ogólnie fajny, ale gra nie była dostosowana do pory nocnej, a wiadomo w październiku ciemno się robi dość szybko. Osobiście uważam, że mapa nie była bardzo dokładna i to w połączeniu z mrokiem odbierało troszkę fanu. Plusem było to, że kolejne miejsca, w których można było znaleźć hasła do mapy były zdublowane i oddalone od siebie o kilkadziesiąt metrów. Pozwoliło to na obranie jakiejś strategii oraz na uniknięcie spotkania ze wszystkimi innymi grupami.
Żeby nie było zbyt nudno organizatorzy wprowadzili „utrudniacze” – karty, które w jakiś sposób ratowały posiadaczy oraz coś w rodzaju „śmierdzącego jaja”. Był to zwykły nocnik, który trzeba było przekazać innej grupie, bo jego posiadanie na mecie wiązało się z punktami karnymi.
Po zakończeniu leśnego etapu był czas na poczęstunek. Pojedliśmy troszkę robaczków 😀 Wiadomo – samo zdrowie, ale i tak dziękuję, że w drużynie byłam z chłopakami i mogłam się zadowolić degustacją, a nie obżarstwem 😀
Ostatni etap, to już był taki niemalże niewypał. Pewnie w głównej mierze z powodu nocy. Wszyscy byli już zmęczeni, a musieliśmy jeszcze w oparciu o mało dokładną mapę maszerować przez las, mając jedynie kilka latarek. Zgubiliśmy się kilka razy, co wprowadzało jeszcze większe zniechęcenie. Miało to swoje plusy – na tym etapie postawiliśmy na Team Spiryt i wszystko robiliśmy razem. To była stuprocentowa integracja 😉
Ostatecznie cel został osiągnięty. Cali i zdrowi wróciliśmy do domów i zakładam, że mój team już nigdy więcej się nie porwie na taką integrację 😉 ja osobiście czekam na bardziej ekstremalne wyzwania!
Do wiadomości pozostałych uczestników zabawy: KLUCZE KTÓRE WYLICYTOWAŁA NASZA DRUŻYNA OTWIERAŁY SEJF! Tylko nikt na koniec nie wpadł na to żeby je sprawdzić i musieliśmy kombinować z kodem 😉
Trochę nas pogoniłaś…aż boje się myśleć, co by było, gdybyś pokazała swą prawdziwą twarz 🙂 Dzięki!
Powiedzmy, że przy trzecim razie nie będzie litości 😉